Zaglądają, podglądają.

piątek, 30 sierpnia 2013

Pocałunki na koniec wakacji.

Całe lato poranki są moje. Wstaję bardzo wcześnie, żeby dzień trwał i trwał. Bo warto. Dziś było tak.
Jeszcze księżyc, a już lotnik. Czyli nie tylko ja nie śpię o tej porze.
Lotników za chwilę było kilku.
Taras jeszcze spał. I spał stół z obrusem mokrym od rosy.
Rosa i samoloty! Będzie pogoda!
Śpią kwiaty na tarasie.
I śpi ogród.
Wszystko śpi, tylko ja i ci piloci nie. Ciekawe, jak oni widzą, to co pod nimi.  Kawą bym ich poczęstowała, bo kawa pod koniec sierpnia, przed piątą rano, ma wyjątkowy smak. Żaden nie wpadł, na szczęście.
Jak samoloty oraz rosa wróżyły, pogoda była idealnie koniecletnia - słońce, ale i chmurki, ciepło, ale nie upalnie, wiaterek, ale zefirek. Raj!
A potem budziły się kwiaty i rozdawały ostatnie letnie, ale gorące, pachnące pocałunki.
Zbiorowe.



I indywidualne.


Rywalizując o kolor pomadki.


Cisza, jak makiem. Dzieci wyjechały, został konik na lodówce.
Konik, jako że drzwi lodówki nieco są wypukłe, zatracił swe piękne proporcje, ale wierzcie, jest jak żywy. Najstarsza tworzyła go pół dnia, z dbałością o każdy szczegół i dosiadając go w marzeniach. Ślad obu pasji został, jako pamiątka po malinowych wakacjach, gdzie malinowy placek przeplatał się z malinowym koktajlem, a wszystko popijane było malinowym kompotem.
Nam, oprócz konika, została malinowa nalewka. Na szczęście.
Weekendujcie radośnie!
Pozdravka.










poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Rozmyślania przy niedzieli.

No to mamy! Stało się! Ostatni tydzień sierpnia to dla mnie jakby ostatni tydzień lata. Jakby. No bo niby nie, lato niby trwa, ale... To "niby". To niebo, te mgiełki, co to niby ich nie ma, ale są, te ostatnie jaskółki, ach... Czy ktoś mnie rozumie?
Przysiadłam, patrzę i rozmyślam. Dziewięć lat temu zaczynała się przygoda z nowym życiem - ruderę, tę ruderę...
... zatopioną w dziczy zarośniętego wszystkim pola zaczęliśmy zamieniać w nasz wyśniony dom w ogrodzie.
Już dziewięć lat?
Niedzielne przedpołudnie na wsi jest ciche, spokojne, senne. U nas też cisza. Goście wyjechali. Pora w sam raz na snucie się i rozmyślanie.
Ale ile można się snuć bezczynnie? Zasnułam się więc pod krzew aronii i zaczęłam niespiesznie.
Z kawusią, niedzielnie.
Rozsiadłam się i popatrując, rozmyślając, wspominając zapełniałam moje ukochane, artystycznie poobijane, stare miski.
Kulek przybywało, myśli krążyły, spirytus czekał.
Żadnej prowizorki, według przepisu. Kulki lśniące, wypłukane, do słoja wsypane, przyprawy dodane, czym trzeba zalane, dalej już tylko czekanie - trzy razy po sześć tygodni. Taki cykl.
Długość trwania cyklu produkcyjnego aroniówki wprawiła M w osłupienie. Ileee? Tyle. Malinówka będzie wcześniej. Acha.
Uspokojony informacją od rana wertykuluje.
Trawnik pokrywa się kożuchem zbędnych źdźbeł, które pozostawione na zimę mogły by sprzyjać śniegowej pleśni.
Po wertykulacji bałagan sprząta kosiarką, a potem leje wodę.
M jest w sprawach trawnika do bólu przezorny i przewidująco zapobiegający wszelkiemu nieszczęściu, jakie mogłoby spotkać JEGO murawę. Dla mnie jest to oczywistym wywoływaniem zimy z lasu, czego oczywiście nie mogę powiedzieć głośno, więc piszę cicho.
Pozdravka.









czwartek, 22 sierpnia 2013

Kociokwik nabrał stylu.

Pomalowałam sobie świat, na żółto... - jak w piosence...





... i na niebiesko.


Przy okazji na różowo.


Troszkę czerwono.

I biało.


 A nawet tęczowo - motylkowo.

I srebrzyście.
Czyli kociokwik absolutny. Nie mam, bo się nie da - u mnie się nie da, bo w magazynach ogrodniczych i w małych ogrodach się da - rabat utrzymanych w jednym, góra dwóch, trzech kolorach.
Mam jedną, tylko jedną, za to dużą ,typowo kwiatową rabatę. I kogo mam z niej wyrzucić?
Nikogo.
Mogłam nie siać jadowicie żółtych aksamitek, ale są pełne wspomnień, musiałąm. Cynobrówki dla M, bo lubi. Też musiałam. Trawy, podobno rozplenice, ale głowy nie dam, tak ładnie kołysze wiatr. Nagietkami zapełniłam jakieś puste miejsce... No i rośnie sobie to wszystko jak chce, obok siebie, ze sobą i zaczyna mi przypominać klasyczna angielską rabatę. Tak sobie w każdym razie zaczęłam wmawiać, a nawet wyobrażać.
Bo: są krzewy, byliny, cebulowe, kwiaty jednoroczne, nie ma iglaków, a są trejaże z powojnikami i groszkiem. Zachowałam zasady? Zachowałam, a raczej zachowały się same. Wprawdzie w tle zamiast ceglanego muru rosną iglaste, ale...
... przy  bujnej  wyobraźni... Prawie jak na zdjęciach Kasi B., a Kasia wie!
Pozdravka.



poniedziałek, 19 sierpnia 2013

To słychać.

Co słychać? Brzęk i szum. Brzęczy i szumi cały dom. Praca wre, produkcja miodu w ulach trwa. Do mnie  przylatują zbierać półprodukt.
 Nie widać ich, ale wierzcie mi, są wszędzie tam, gdzie wspina się winobluszcz.
Na tarasie zostawiają po pracy to. Nie sprzątają bałaganu, lecą do pobliskiej pasieki przetwarzać.
Piszę "to", bo ja nie wiem, co to jest. Resztki kwiatów? Otwierają nie rozkwitnięte? Rozłupują? Obserwuję, w głowę zachodzę i ... sprzątam. Sprawdza się dmuchawa, szczotka nie daje rady rowkom.
Swoją drogą nie wiedziałam, że winobluszcz jest takim pożytkiem.
Poza pszczołami wszędzie widuję pijane zające. Zające grasujące, na wiele sobie pozwalające. Może i nie są pijane, ale ten z prawej? Zając koziołkujący? O ich "stanie wskazującym" świadczyć może odwaga; harcują tuż pod kuchennym oknem i okiem psa. Pies przygląda się z zainteresowaniem i najchętniej przyłączyłby się do zabawy. Nie pozwala mu na to poczucie przyzwoitości wobec nas.  Może szaraki i fajne, ale obgryzły już trzy młode, niedawno posadzone, brzozy. Do pewnego czasu myśleliśmy, że jest jeden, no niech tam. Ten widok sprowadził nas na ziemię i zastanawiamy się ile ich jest na prawdę.
Zdjęcie okropne, ale spróbujcie uchwycić je w "locie".
I tu rada bezcenna, jeśli ktoś w podobnej sytuacji. Przestały obgryzać, gdy pnie módych drzewek pomalowałam płynem do kąpieli o zapachu lawendy, a gdy się  skończył, użyłam męskiego żelu pod prysznic. I pomogło, mydło młodym zającom nie smakuje, roślinom nie szkodzi.  A może zapach im się nie podoba? Nie wiem, ale działa.
Poza tym umaiłam kwieciem słodki kwietnik, prezent imieninowy od córeczek.

Parapety zapełniłam słojami. Codziennie bywam w moim malinowym chruśniaku, gdzie "zapodziana po głowę, przez długie godziny, zrywam przybyłe tej nocy maliny". I tak mi ten  Leśmian po głowie chodzi, i tamta spróchniała altanka, i tamte maliny...
A w słojach naleweczka malinowa się robi i pachnie...
Objadam się tym. No czym? Też cudnie pachnie.
Otóż - ćwiczę funkcje aparatu i ... tak wygląda w zbliżeniu moje pesto. Rukola i bazylia z orzechami, czosnkiem, oliwą, serem, cudo! Robiłam też z pietruszki, koperku i nie wiem, które najlepsze. Czasem nie dodaję sera i też dobre.
Po ogrodzie się krzątam. Jakbym mało podlewania miała, przypadkiem pozyskałam następne trzy donice. Z przymusu. Bo ekspansywne wielce poziomki wchłonęły rosnące obok trzy żurawki. Uratowałam je, a poziomkowisku pozwalam się rozrastać..
Dwie żurawki zamieszkały tu, przy poidle, na dębowych "kwietnikach".

No jak ładnie. Jeszcze wieszam, naprawiony po roku leżakowania, wietrzny dzwonek. Na brzozie obok ławki będzie dobrze.
I można siedzieć, kawkę pić, kącik "od niechcenia" gotowy.
Cieniście tu, chłodno z pięknym widokiem.
Trzecia donica z żurawką tu.
I jeden kurs z konewką więcej.
Nazbierałam wrotyczowego ziela, co to pomyślność finansową na cały rok zapewnia.
Nie wierzycie, nie zbierajcie. Ja zbieram.
Wbrew temu, co się nią zaczyna, a w co wierzyć nie chcę, postawiłam w pokoju bukiet nawłoci mimozą zwanej.
 Śliczna jest, delikatna jak koronka.
I jak moja osobista maleńka Biała Maria w dębowej kłodzie.
Kłodzie otoczonej pięknymi rysunkami bluszczu na drewnie.
Na które mogę patrzeć w nieskończoność.

I podziwiać cuda natury.
Tu nic nie słychać. Cisza.
Ogród szaleje sierpniowymi kwiatami, ale to następnym razem.
Pozdravka.