Zaglądają, podglądają.

czwartek, 29 grudnia 2011

Ni mech ni wydra.

Kiedyś szukałam tej rośliny bezskutecznie. Ale tak to bywa - chcesz, nie masz, nie chcesz, masz.
Kiedyś szukałam, dziś mam roślinę  z grupy o najpaskudniejszej nazwie na świecie, z grupy WĄTROBOWCÓW [ HEPATICEA].
Porostnica wielokształtna, tak się nazywa jej przedstawiciel, który zagnieździł się w moim ogrodzie. Rośnie sobie tam, gdzie nie powinno urosnąć nic; na macie, wśród kamieni, w pełnym słońcu. Wystarczy jej odrobina nawianego pyłu, kropelka wody, zarodniczek i już. I się zaczyna; gametofity, sporofity, zarodniki, a potem dochodzi jeszcze rozmnażanie wegetatywne przez rozmnóżki i plecha sobie rośnie, rośnie, zajmując coraz większą przestrzeń, gdzie nie miało rosnąć nic. Teoretycznie. Nie na darmo wątrobowce są określane mianem roślin pionierskich. Dadzą radę wszędzie, byle... Byle było czyste, nie skażone niczym środowisko. No to u mnie mają. Niby dobrze, ale jak TO zwalczyć? Rozgarniam żwir i usuwam ręcznie. Nie ma korzeni, ale tak wczepia się chwytnikami w kamyki, że trudno oddzielić. Walkę przegrywam i chyba w następnym sezonie pozostanie chemia. A może ktoś ma jakieś doświadczenia i genialne sposoby na pozbycie się jej?
Popatrzcie, jak paskuda wygląda.
Oto plecha w całej okazałości.
Popatrzcie, jak pięknie oplata kamyczki.
 Oderwana od podłoża zabiera ze sobą kamyki, do których się "przywiązała".

Chwytniki z bliska. Niteczki cieniutkie, a siła ogromna.
A to jedno z miejsc, gdzie się panoszą. Nie powinno ich być, nie widać ich, ale zaręczam, że są.
Po wielu odskoczniach wróciłam do tematów ogrodowych. Podobno dni się robią dłuższe, choć tego nie widać, więc czas wracać do sedna blogowego.
A ponieważ prawie koniec roku, kolejnego który mignął nie wiadomo jak i kiedy, składam Wam najlepsze życzenia na rok 2012!

czwartek, 22 grudnia 2011

Anioł domowy.

Przyfrunął do nas siedem lat temu.
Zaawizował się późnym przedwigilijnym wieczorem, jakoś tak między pasztetem, a barszczykiem. Narobił potwornego zamieszania, bo nikt się Go jeszcze nie spodziewał. Ale uparł się, zdezorganizował świąteczne plany całej rodzinie i w wigilijne przedpołudnie był już z nami.
Czy może być coś piękniejszego, niż taki prezent na Boże Narodzenie? Ja ten prezent dostałam od córki...
Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę wszystkim cudownych darów od LOSU!

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Nawarzyłam sobie piwa.

Pamiętacie "Krystynę córkę Lavransa",  książkę napisaną przez Singrid Undset? Czy wiecie, że za tę cudowną sagę została noblistką? Ja też dowiedziałam się o tym nie dawno. A jak przypomnienie książki, którą polecam wszystkim, ma się do tematu?
Otóż ma się tym, co utkwiło mi mocno w pamięci po przeczytaniu powieści. A co zapamiętałam na zawsze? A to, że tam wciąż warzono piwo. Było to warzenie jednym z gospodarskich zajęć, tak samo prostym i oczywistym, jak przygotowywanie codziennych posiłków, co podczas czytania dziwiło mnie niepomiernie, a dziś już nie. No bo skąd niby to piwo miało pochodzić w surowej rzeczywistości czternastowiecznej Norwegii?  Ze sklepu? No nie. A może dziwiła mnie ta wszechobecność piwa jako napoju? Taka tradycja, taka kultura, taki obyczaj.
Po przydługim wstępie przechodzę do sedna, czyli do DOMOWEGO WARZENIA PIWA.
Lubicie piwo? My lubimy. A piwo sklepowe jakoby coraz gorsze i coraz droższe. Właśnie przeczytałam, że co dziesiąta butelka nie trzyma żadnych norm. Więc...
Skoro można zrobić w domu nalewki, można wino, to można i piwo. Internet, lektura, zbieranie wieści i opinii i proszę bardzo! Jest!
Postało sobie ile trzeba  i zaraz będzie rozlewane. Wężykiem, wężykiem..., a ponieważ ranek ciemny , jak w Norwegii, stoi w dziwnym miejscu.
 Do każdej butelki trzeba dosypać cukier, do czego służy odpowiednia  miareczka.
Po napełnieniu kapslowanie. Tym oto mechanizmem o groźnym wyglądzie nabija się kapselki na butelki.
Zamknięte, gotowe, teraz nąstąpi nabieranie nabieranie szlachetności, mocy i czego tam piwu trzeba.
I w skrzyneczce, gotowe. Jeszcze nie do spożycia, ale za kilka dni...
Gdzie indziej wianeczki, aniołki, choinki, a ja tu tak przyziemnie,o piwie.
Z wieści ogrodowo-świątecznych donieść mogę, że wycięty został świerk srebrny, taki około 130 cm., posadzony kiedyś bez sensu, bo szkoda zmarnować sadzonki, może na choinkę się nada. No i nadał się, doczekał. Trzeci rok własnych choinek, którymi obdarowujemy najbliższych i mamy dla siebie.
Własne choinki, domowe piwo... Rzeczy niewyobrażalne w "poprzednim życiu"...
 Jeszcze nie na zdrowie, ale wszystkiego dobrego! 




czwartek, 15 grudnia 2011

Pierwsze gwiazdki.

Krok po kroku, krok po kroczku... Zbliżają się, idą...
Wszędzie zaczyna się robić świątecznie, mimo że czegoś brakuje. Pogoda jakoś mało świąteczna, ni to jesienna, ni to wiosenna. Śnieg wprawdzie potrafi nam zatruć życie, ale jak to tak? Gwiazdka bez śniegu?
Pojeździłam sobie po okolicy i zauważyłam KRYZYS. W porównaniu z ubiegłymi zimami mało jest przed domami, na domach i w ogrodach świątecznych dekoracji. Mało gdzie się coś świeci, błyska, miga. Popytu na dekoracje świetlne też chyba brak, bo w sklepach już spore przeceny.
Ja też ominęłam szerokim łukiem oblepiony sztucznym śniegiem i brokatem sklepowy kicz i zrobiłam sobie kilka ekologicznych gwiazdek. Są niedoróbki, też je widzę, ale to początki, więc sobie wybaczyłam i na tarasie zawisły pierwsze gwiazdki.
Ta zrobiona jest z patyczków wierzbowych. Kulka z przyciętej ze zmasakrowanej przez psy od dołu tujki odm. Szmaragd.

A to gwiazdka z pędów derenia. To dziwo z daszkiem w tle, to karmnik na pniu. Oczywiście jeszcze pusty. Badylki zaglądające na taras zmieniają się latem w ścianę jaśminowca wonnego bardzo.
I jeszcze jedna, eksperymentalna, z patyczków szaszłykowych.
 I tak mój taras, krok po kroczku, nabiera świątecznego wyglądu.
A na te widoczki, to sobie jeszcze poczekamy. Tak wyglądał jaśminowiec pod tarasem kilka lat temu. Taras przed przeróbka, a jaśminowiec dużo mniejszy. Pewnie było już to zdjęcie, ale dla przypomnienia lata wstawiam.

No to życzę, żeby szybko wróciło! Lato, ma się rozumieć.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Pamięć.

PAMIĘTAM.
Pamiętam, bo byłam dorosła. Byliśmy na spotkaniu u przyjaciół, 100 km od domu. Rano dzieciom oberwało się za popsucie telewizora, a przy próbie "naprawy" usłyszeliśmy TO przemówienie... Ktoś bezwiednie ukląkł i zaczął się modlić. Żegnaliśmy się w milczeniu, nie wiedząc kiedy się zobaczymy.
Pospieszny powrót. W Poznaniu nad kinem "Bałtyk" ogromny napis: "POGROM  PARTII PROGRAMEM NARODU".  W nocy słowo "PROGRAM" zastąpione zostało słowem "POGROM".  W mieście czołgi, żołnierze, STRACH.
Krótka wizyta u Rodziców i pierwsze łzy. Tato, leśnik i myśliwy, uparł się, że nie zda broni. Swój ukochany sztucer oddał w ostatnim momencie i tylko na prośbę Mamy.
 Po południu dotarliśmy do domu. I nic już nie było tak samo...
Bałam się. O małe dzieci, o Rodzinę, o to co nas czeka. W jednej sekundzie runęły wszelkie plany. Wszystko było szare, brudne, beznadziejne, bez przyszłości dalszej niż jutro.
Po trzech dniach komunikat o pierwszych ofiarach. Rósł strach, ludzie milczeli, telefony milczały i coraz częściej płynęły łzy.
Nikogo nie cieszyły zbliżające się święta.
Nie pamiętam, skąd mam ten plakat, wiem tylko, że WTEDY pomyślałam, że być może kiedyś będzie wielką pamiątką.
I jest. Ma trzydzieści lat...
Życzę Wam, żeby nikt nigdy nie przeżył niczego podobnego...

piątek, 9 grudnia 2011

Akcja "Jedynki".

Cytuję:
"Sobota, 22 grudnia br. będzie „Dniem dobrej polszczyzny” w Polskim Radiu. O słuszności tej akcji od trzynastu lat prowadzonej przez Program 1 Polskiego Radia nikogo nie trzeba przekonywać."
Prawda, święta prawda, akcja słuszna, tylko obawiam się, że tych, których powinna  objąć, czy dotyczyć, nie będzie przy "Jedynce" i nawet o niej nie usłyszą. W wolnych chwilach, jeśli nie będą wgapiać się w ekran, to będą słuchać muzycznej papki na zupełnie innych falach. A szkoda.
Szkoda, bo może wreszcie ktoś z obecnych w studiu, a może któryś słuchaczy, poruszy problem słowa pleniącego się w naszym języku jak chwast. Może poda sposób, jak tę perzynę usunąć raz na zawsze, może używających go nagminnie zawstydzi, może ktoś się zastanowi i zacznie panować nad tym, żeby po każdym wypowiedzeniu, a nawet w jego trakcie, nie używać tego cholernego małego słówka "TAK".
Znacie to?
Byłem, TAK i zrobiłem, TAK, i wróciłem, TAK.
Kupiłem samochód, TAK, bedę jeździł, TAK, a paliwo drożeje, TAK.
To dobra szkoła, TAK, warto do niej posłać dziecko, TAK, bo dostanie się na studia, TAK.
Jestem posłem, TAK, nie zawiodę elektoratu TAK.
Ja nie wiem, czy oni się mnie stale o coś pytają?  O co tu chodzi? Skąd się to wzięło?
Kiedyś w ten sam sposób używano słowa "nie". Była to okropna maniera, po której można było poznać ludzi, oględnie mówiąc, nie grzeszących inteligencją. Dziś bezsensownego "TAK" używają ludzie z tytułami, a przecież to taki sam idiotyzm.
Nie byłam dziś w ogrodzie, co widać, słychać i czuć, prawda?
Dlatego zamiast widoczków ogrodowych, zupełnie inny obrazek.
Za dwa tygodnie w rogu pokoju stanie choinka. Dziwny przedmiot na pianinie, to historyczna lornetka, zawsze w użyciu, więc dziś tu.
Widzicie to krzesło? Stare, piękne i niewygodne, za to również z historią.
W ogrodzie nie byłam, ale przez okno spojrzałam.
Pozdrowienia!

A o historii lornetki i krzesła kiedyś Wam opowiem.

środa, 7 grudnia 2011

O oliwce i intuicji ogrodnika.

Sieć oplata się gałązkami świerka, po ekranie biegają jacyś obcy mi panowie w czerwieni, już pachną pierniki, a ja zostawiam sobie te nastroje na później, dla mnie jeszcze nie czas. Będzie o drzewku, ale nie TYM drzewku. O OLIWCE będzie.
Kiedy już ustalone zostało, że likwidujemy beznadziejną część trawnika na szambie i robimy tam rabatę na rośliny pojemnikowe, bo tylko takie tam przeżyją, wymyśliłam sobie kawałek ukochanej Chorwacji. Na początku były oleandry i mirt z jaskrawym akcentem czerwonej pelargonii, bo to miałam. I już, już coś było, już robił się ten klimacik. Ale było mało. Głowa pełna pomysłów, budżet dziurawy. "Nie od razu Kraków...", pomyślałam i odpuściłam sobie drzewa laurowe i wiekowe oliwki. Wtedy trafiłam na tę biedotę. Leżała w kącie z przecenami i gdy wydobywałam ją z pięknego opakowania ze zdjęciem równie pięknej OLEA EUROPAEA, zgubiła dwa ostatnie listki. Wprawnym okiem oceniłam jej stan i potwierdziłam ocenę najpewniejszą na świecie metodą; zdrapaniem odrobiny skórki i sprawdzeniem, jaki kolor jest pod nią. Zielony-roślina żyje [choć może wydawać się martwa], jakikolwiek inny niż zielony- roślina jest martwa [choć może wydawać się żywa]. Moja OLEA miała pod skórką kolor zieloniutki, co wróżyło, że kiedyś być może dorówna wizerunkowi na opakowaniu. Inny sposób, to zgiąć pęd; wygnie się łagodnie- żyje, strzeli i złamie się- nie żyje.
Chuchałam, dmuchałam, dbałam, a ona rosła sobie jak szalona. Jesień. Przeczytałam wszystko o uprawie OLEI i tak rozbieżnych informacji co do zimowania nie spotkałam. Średnia z mądrości przechylała się odrobinę na zimowanie w widnej piwnicy. Przezimowała, ale chyba nie była z tego zadowolona. Ja też. Coś mi mówiło, że nie tak. Intuicja mi mówiła. Latem rosła, ale bez szaleństwa. Znowu jesień, znowu rozterki, znowu piwnica. Wiosną okazało się, że intuicja jest po to, żeby jej słuchać. Oliwka straciła wszystkie liście, a test paznokcia nakazywał mi ciąć i ciąć, coraz niżej. Został pieniek obcięty jak polskie wierzby na wiosnę. Zadbana odwdzięczyła się za reanimację, a ja tej jesieni postawiłam ją w chłodnej sypialni, na wszelki wypadek, z dala od grzejnika.
Trzyma się pięknie. Wiem, jestem pewna, że z roślinami, jak z dziećmi. Czasem na nic porady i mądrości. Po prostu należy słuchać intuicji.
 Już Wieszcz twierdził, że:
„Czucie i wiara silniej mówi do mnie
  Niż mędrca szkiełko i oko”
I miał rację.
W letniej scenerii.; tak wyciągała się do słońca po drastycznym cięciu.
Potem ją zagęściłam, rosła sobie dalej, a teraz wygląda tak.
Podlewam ją raz w tygodniu. Doniczka nabiera patyny, którą tak lubię.
I moja oliweczka z bliska.

Mam nadzieję, że wiosną nie będę musiała odwoływać moich przemyśleń na temat intuicji ogrodnika amatora...
Świerk na choinkę już wybrany. Żal mi będzie go wycinać, ale w końcu po to było za gęste nasadzanie. Swoja drogą, zupełnie nie wierzyłam, że maluchy kiedykolwiek do tego dorosną. A jednak!
Pozdrawiam z gałązką oliwną.

niedziela, 4 grudnia 2011

Gwarą pisane.

Lubię język polski. Lubię go z jego trudną [?] ortografią i skomplikowaną [?] gramatyką.  Nie mam nic wspólnego z polonistyką, po prostu go lubię. Unikam ludzi popełniających błędy w mowie i piśmie. To  wyniosłam z domu i dzięki domowi za to. To przekazuję młodszemu pokoleniu i po latach udręki słyszę podziękowania, czyli trud nie poszedł na marne.
"Napisz coś, powiedz coś, a będę wiedziała, kim jesteś", ot i wszystko, nie będę się rozwodzić.
Ale, oprócz języka polskiego ogólnego, literackiego i potocznego, lubię gwary regionalne; śląską [brawa dla filmów pana Kutza], góralską,  lwowską, której używał mój dziadek, i moja ukochaną gwarę wielkopolską, wśród której się wychowałam. Nie była obecna w moim domu , bo Poznań nie jest miastem rodzinnym moich rodziców, ale spróbujcie nie nasiąknąć językiem, jaki słyszy się w sąsiedztwie, na podwórku i wszędzie dookoła. Chcemy, czy nie chcemy zaczynamy przejmować słowa, cechy fonetyczne,  fleksję, charakterystyczną intonację.
No więc nasiąkałam gwarą, bo wiadomo, że "skorupka" za młodu nasiąka, przy czym,  od kiedy mama kategorycznie zabroniła mi milicjantów [wtedy] nazywać "szkiełami", pieniądze "bejmami", a pociąg "baną", które to nazwy uważałam za jedynie właściwe, jakaś dziecięca intuicja nakazywała mi inaczej mówić w domu, inaczej poza nim., wśród "gwarowiczów".
Żyłam sobie spokojnie w tym rozdwojeniu, aż w miarę dorastania, porzucenia wiszenia na "sztendrze" [trzepaku] głową w dół, co sprzyjało medytacjom i w miarę edukowania, dowiedziałam się tego i owego. Skończyłam z gwarą, znielubiłam ją, pozostało mi tylko to, że bezbłędnie potrafiłam wyłowić z tłumu mieszkańca Wielkopolski. Wystarczyło jedno słowo, albo tylko charakterystyczny zaśpiew.
O moim powrocie do gwary, o ponownym jej polubieniu, opowiem kiedy indziej, a że blog ogrodowy, choć nie tylko, kilka nazw roślin i okołoogrodowych określeń jakich używa się w gwarze wielkopolskiej.
"Pyrki" - oczywiście ziemniaki.
"Szabelek"- młoda zielona lu żółta fasolka w strączkach
"Redyski"- rzodkiewki
"Sznytloczek"- szczypiorek [region kaliski]
"Angryst"- agrest
"Smrodyle"- czarne porzeczki
"Korbol", "korbal"- dynia
"Kierzki", "kiechy"- krzaki
"Hyczka"- czarny bez
"Chęchy"- zarośla
"Macoszki"-bratki
"Gable"- widły
"Haczka "- motyka
Niestety, bez ilustracji, ale zapewniam, że gwarowe wygląda tak samo jak nie gwarowe.
Rozpisałam się bardzo, jednak muszę, koniecznie muszę jeszcze o jednym.
Podgrzewam więc atmosferę, a że nie mam kominka, to kominem.
Ręczę, że taki dym "dajom polskie wągle" [daje polski węgiel], podobno dobrej jakości, a nie spalany plastik. No niezły dym z tym węglem...
Kto ma ochotę [a kto nie ma, prawda?], niech się częstuje moimi ukochanymi "klemami" [cukierkami].
 Albo tymi,  ostatnio odkrytymi w pewnym sklepie pewnej sieci. Ta sieć w naszej gwarze to "petronelka", a "petronelka", to biedronka. I wszystko jasne.
 A kto na diecie [ a kto nie na diecie, prawda?], to może tym.
Wracam do tego jednego, o czym muszę.

Muszę o małym słówku "tej". Słówkiem tym mieszkaniec Poznania i okolic zwraca się  do znajomej osoby pragnąc zwrócić jej na coś uwagę. Zdanie "Tej, zobacz no jaki kejter", znaczy tyle samo co "Ty, zobacz, jaki pies".
To słowo wykorzystał i rozsławił Zenon Laskowik nadając nazwę swojemu kabaretowi "Tey".
Dlaczego "Tey", a nie "Tej", Laskowik tłumaczy tak:
" Nazwa TEY wzięła się z wymawianego po poznańsku zaimka osobowego "Ty", czyli właśnie "tej". "Y" został dodany do podkreślenia międzynarodowego charakteru tego kabaretu."

Nic dodać, nic ująć. Takie małe słówko, a międzynarodowa sława. Gwarowy był też tytuł pierwszego spektaklu "Tey-a"- "Czymu ni ma dżymu". Swoją drogą, ciekawe, kto wiedział, dlaczego "Tey" nazywał się "Tey"?
Miłego odpoczynku.

czwartek, 1 grudnia 2011

Grudzień?

Niby grudzień. Ale takie rzeczy w grudniu?
Niby susza. Ale taka susza?
Lejemy, lejemy, a ziemia dalej nie przypomina corocznego jesiennego gliniastego błota, jakie znamy od siedmiu lat. Pod bukszpany, różaneczniki i inne zimozielone wlewam jeszcze dodatkowe konewki wody. Działka między żywopłotem, a drewnianym płotem sąsiada, jest na sprzedaż. Są chętni?
Powyżej nowy nabytek. Kupiona po baaardzo promocyjnej cenie pryskaweczka, no bo kto o tej porze kupuje taki sprzęt. Czaimy się na taczkę, wiosną będą znacznie droższe.
Snuję się po obrzeżach ogrodu i napawam widokami, jakie niezmiennie mnie zachwycają. Zboża wschodzą beznadziejnie. Za łąką, za zbożami siedzą sobie domeczki, gospodarstwa, a w każdym toczy się czyjeś życie... Pięknie jest...
Moje pokrzywione strasznie przez wiatry modrzewie zaczęły się prostować i przypominać sobie swój  właściwy pokrój. Już myślałam, że pozostaną do końca "modrzewiami mandżurskimi", a tu igły opadły i niespodzianka. Skarpa powoli zarasta kożuszkami roślin.
Zaczęło się  przedświąteczne szaleństwo, czas pomyśleć o wystroju wejścia, no to postawiłam pierwszy zimowy element. Dalszy ciąg nastąpi. Myślę i snuję koncepcje, mam czas.
Widzicie tę profesjonalnie zrobioną drewnianą osłonkę, rękodzieło M?
Ślę pierwsze grudniowe pozdrowienia, jak zawsze ciepłe.