Zaglądają, podglądają.

czwartek, 26 stycznia 2012

W piwnicznej izbie.

Wracam do poprzedniego wpisu. Na razie nie trafione; ani co do lat, ani co do nazwy czasopisma. No to poczekam do obiecanego "modowego" [ koń by się uśmiał].
A dziś zapraszam Was do mojego królestwa, dokąd ciągnie mnie okrutnie, wraz z wydłużaniem się dnia. Rok temu też był chyba taki spacerek, ale przez rok tyle się zmienia, że z pewnością jest inaczej. Co prawda nie posprzątane, choć sprzątam tu na prawdę i co absolutnie mija się z celem. Wchodzę i już się robi bałagan, tak tu jest.
No to proszę bardzo na "po trochu wyciągane z lochu".
Zimno tu, ale mieszkańcom pasuje. Skrzynia na narzędzia, rower i taczki, jedna nówka całkowita. Na skrzyni trzmieliny japońskie.
N półce różności, wszystko potrzebne.
Parapety zastawione szczelnie. Jedyna taka pelargonia, bo cudny kolor w jedynej takiej doniczce, bo stareńka i malowana.
Bukszpanki, w przyszłości duże kule.
Idźmy dalej, w gąszcz oleandrów. Prawie Grecja.
Na ogrodniczym stole, zrobionym przez M., takim specjalnym, wyższym od innych stołów, wszystko pomieszane, byle bliżej światła. Agawa i pierwsze kaktusy kupione dla towarzystwa. Nie przepadam, ale niech ma. Bardzo ładne i tanie, może polubię.
Małe sadzonki, bo zawsze się coś przyda, bluszcze i paproć.
 A tu, patrzcie, patrzcie, wiosennie odbija melisa i jakby pączki na klonie japońskim!
 Duże już kule z bukszpanowej rabaty.
Na ścianie półka ze wszystkim, co się przyda i nie przyda.
Pod półką poziom zerowy, też zajęty podobnym "sprzętem", tylko cięższego kalibru.
 I zbiór rzeczy niby zbędnych, ale jak wyrzucę, to natychmiast pożałuję. A więc skrzynka lichutka, ale z drewna.
 I waga przywleczona ze złomowiska, niestety mało kompletna oraz COŚ znalezione w ziemi. Nie wiem, co to jest. A jakaż romantyczna pajęczynka otuliła niechciane.
Koniec wycieczki, ale spójrzcie jeszcze, jak pięknie postarzały się te donice, których ktoś kiedyś nie chciał.
Słonko świeci, coś jakby mniej ponuro zaczyna się robić w moim lochu...
Byle do wiosny, pozdrawiam!

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Radość o poranku.

O tym, że uwielbiam poranki już pisałam. Zimowe też. Cicho, ciepło, dobra kawa i "radość o poranku", jak w piosence, zaczyna się dzień.
Czasem uda się zobaczyć to. Biel w styczniu 2012 to rzadki widok, ale bywa. Tylko sarenek na śniegu brak.


Bywa krótko, bo za chwilę zimowy kicz zaokienny, zmienia się w iście wiosenny.
Albo taki kontrast.
Niby sypie.
 A po chwili.
 Niestety, zapowiadają mrozy. Pójdę, ogacę moje ukochane hortensje skoro tak ma być.
Tym na szczęście żaden mróz nie straszny. Rosną na potęgę.
I na zakończenie mam zagadkę. Kto wie, z którego roku pochodzi to zdjęcie? A może jeszcze z jakiego czasopisma?
Znalazłam takie rarytasy i pokażę Wam więcej.
O modzie i ciuchach będzie.
Pozdrawiam!















piątek, 20 stycznia 2012

Siadłam pod ukochanym zegarem, który jutro zacznie wybijać początek naszego ósmego wiejskiego roku. Po roku żeśmy się dziwili, że już rok minął, po dwóch, że czas tak szybko leci, a teraz mignęło siedem. Ani chwili nie żałowałam decyzji kupna domu i ziemi, chociaż nie wiem, czy po raz drugi zdecydowałabym się na taki ogrom prac. Z drugiej strony, cena była tak kusząca, a satysfakcja jest tak wielka, że...no nie wiem.
A to ów zegar, znaleziony dawno temu na opuszczonym strychu. Gdzieś komuś kiedyś odmierzał jego czas. Dziś mierzy go nam.
O tym, że na strychach można coś znaleźć wiem, ale że w piwnicy całkiem nowego bloku, nie wiedziałam Tymczasem Córeczka tam właśnie znalazła mi coś takiego.
Czego to ludzie nie wyrzucają... Dobrze, że nie na śmietnik, bo tam jeszcze nie działam, a na złomowiskach i owszem.
Wiosną mi pachnie coraz bardziej, kalendarz oszalał, więc coraz częściej ciągnie mnie do piwnicy, gdzie zimują pojemnikowce. Przyniosłam w ciepłe rejony domu hortensje. Podlałam badylki, nawozem potraktowałam i czekam. Na wielkanocne święta powinny być różowe bukiety. 
 I po kilku dniach.
W malutkich doniczkach siedzą sadzonki ubiegłoroczne, w większych dwuletnie, takie jak ta.




Zapachniało wiosną? Mnie tak.
A na zakończenie dnia dostałam jeszcze prezent z kosmosu, czyli z internetu. Otwieram pocztę, a tu:
"Szanowna Państwo,
miło nam poinformować, że Wasz  ogród <<Spojrzenie na ogród>> zwyciężył w grudniowej odsłonie organizowanego przez Pro Arte S.C.  Plebiscytu na Najpiękniejszy Ogród Polski."
No, z tym "najpiękniejszym", to wielka przesada, ale nagrodą jest 300 zł do wydania w sklepie internetowym jednej ze szkółek, co baaardzo mnie ucieszyło, tym bardziej, że po ostatnich zakupach roślin, zamiast ciuchów i choćby lakieru do paznokci, postanowiłam, że koniec z tym i dwie kolejne kupiłam już w tajemnicy nawet przed samą sobą. A tu, proszę bardzo; kasa jest, z domu nie trzeba się ruszać i całkiem ciekawa oferta.
Od jutra tylko miesiąc do przedwiośnia!
Pozdrawiam!

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Było, minęło.

Przedwczoraj wieczorem po raz kolejny, jak zwykle z wielką przyjemnością, obejrzałam arcydzieło kinematografii polskiej, jakim jest dla mnie film nakręcony przez pana Jerzego Antczaka na podstawie tej powieści.
To perełka na moich półkach. Po pierwsze pamiątka z domu rodzinnego, gdzie nie zawsze były pieniądze na czekoladę, ale zawsze na uzupełnienie biblioteki,  po drugie ukochana książka. Zaczytana, pachnąca... no nie wiem czym, ale pachnie. Może zetlałym papierem, może wspomnieniami?
Popatrzcie proszę, na rok wydania.
Na ilustrację na okładce. Przaśną i biedną jak czasy w których powstała.
A tu Barbara z bliska. Z sekatorem, w ogrodzie. Zamieszczam, jako że blog głównie o ogrodach, więc akcent jest.
I jeszcze spójrzcie na sposób drukowania. Pamiętam zdziwienie gdy to zobaczyłam, ale czyta się dobrze i wygodnie.
Wracam do filmu. Role głównych bohaterów i wszystkich pozostałych aktorów genialne. Sposób pokazania tamtej rzeczywistości wierny, piękny i wzruszający. A przecież to tylko czyjeś noce i dni. Czy ktoś jeszcze potrafi zrobić TAKI film?
Jednak nie byłoby filmu bez powieści.
I znów pytanie. Czy ktoś jeszcze potrafi TAK pisać o codzienności, o zwykłych nocach i dniach?
Pomyślcie, oba dzieła powstały w strasznych, siermiężnych czasach. A dziś?

Postać autorki i miejsca, w których bywała; wsie, miasto i miasteczko opisane w powieści pod mocno, albo nieco tylko zmienionymi nazwami, lub których nazwy pozostawiła bez zmian, są mi niezmiernie bliskie. Przez  kilkanaście lat mieszkałam tuż obok Serbinowa, Kalińca, Kurzy. Jeździłam tamtymi drogami, chodziłam tamtymi polami, Szymszela wypatrywałam i zostawiłam w tych okolicach wiele moich nocy i dni.
Jest w powieści wstrząsający moment, kiedy Barbara zastanawia się, po co to wszystko. Po co my się tak troszczymy, staramy, tak zabiegamy,  przejmujemy, skoro nasza rzeczywistość minie i rozpadnie się w pył. Wielokrotnie przypomina mi się ta scena, a dziś wróciłam do niej, gdy pod wpływem filmu obejrzałam sobie zrobione latem zdjęcia. Kiedy pojechałam zobaczyć, jak wygląda dziś miejsce tamtych moich nocy i dni.    
Popatrzcie, co zobaczyłam i czy Barbara nie miała racji?
Ktoś kiedyś zbudował ten piękny pałac, ktoś założył park. Kolejni "właściciele", mimo że byli tylko właścicielami w cudzysłowie, dbali o obiekt i o piękny starodrzew w parku, a potem...
Ten taras i schody zachwycały mnie zawsze, więc jeszcze raz. Aż boli.
Tył  budowli w stanie znacznie gorszym, tabliczka ostrzega, że przechodzenie zagraża oberwaniem tynków i balkonu. Zadziwiające dla mnie jest to, że pałacyk zamienił się w ruinę, kiedy przywrócono prawo własności spadkobiercom dawnych właścicieli.
Ciekawe, czy za jakiś czas podzieli losu tego pałacu?
I byłoby piękne, gdyby nie było takie smutne.
Całe szczęście, że uratowano i ocalono od zapomnienia dwór w Russowie, czyli powieściowym Serbinowie. Jest tam muzeum Marii Dąbrowskiej, a obok skansen wsi wielkopolskiej. Obiekt ładny, zadbany, wart zwiedzenia. 
Na koniec wrócę do postu poprzedniego. Niby coś tam osiągnęłam, ale nie za wiele. Mała burza w szklance wody. W dodatku kila osób poczuło się dotkniętych, czy urażonych, za co serdecznie przepraszam. Tylko Aneta odczytała właściwie moje intencje. Może dzisiejszy wpis, jako kontynuacja poprzedniego, przybliży to, "co autor miał na myśli"? Oby.
Pozdrawiam prawdziwie zimowo, biało i gorąco.

piątek, 13 stycznia 2012

Wędrując po blogach.

Wędrując po blogach pozaogrodowych można się załamać, w lepszym przypadku, nabawić kompleksów. Bo tak, taki obraz mi się wyłania;  każda jest młoda, piękna i słodka, zdolna i pewna siebie, szczupła i bogata oraz - teraz najważniejsze- ma śliczne wypieszczona mieszkanko z balkonikiem, lub domeczek, urządzone w jedynie słusznym obecnie stylu, który na własny użytek nazwałabym "przecierano - szaro - biało - anielsko - lawendowo - różanym", czy jakoś tak. Każda umie haftować, szydełkować, dziergać, szyć, bielić i przecierać, że o decoupage nie wspomnę. Wiecie o co chodzi. I już załamywać się miałam, jako że nie posiadam mebelków li tylko  bielonych, kanap białych ani różanych, aniołów i aniołków stadami, świeczniczków przecieranych bez liku, wieszaczków zdobionych, podusi z nadrukami, lalusi wacianych, albumów z koronkami, koniczków na biegunach, żywych kotków do głaskania i tysiąca innych dupereli, przy czym zdrobnień, których nie znoszę, używam  tu rozmyślnie. No więc już miałam się załamać, bo ja to tylko szpadel i grabie i tak nie mam, gdy nagle czerwona lampka w głowie się zapaliła - ZA DUŻO!!! Za dużo, za słodko, za infantylnie, udusić się można. Coś? Tak. Za dużo?  Nie. Wszystko to kojarzyć mi się zaczęło z fragmentem starej piosenki  "dla ciebie ja jestem taka mala..." 
A że "taka mala" już nie jestem, pozostaje przy swoim, z kilkoma drobiazgami w opisanym stylu, który skądinnąd podoba mi się, ale to co mam, w zupełności mi wystarczy.
O, na przykład to. W szmateksie, gdzie zaglądam w poszukiwaniu ciekawych materiałów, znalazłam piękny obrusik. Biały kwadrat otoczony mereżką, z girlandą białego haftu, a w narożnikach to.

Nie mam róż w ogrodzie, to teraz będę miała, bo to będzie obrusik ogrodowy. I żaden mączniak ich nie dopadnie, taka zaleta tych róż.
Jakaś niemiecka Frau wyhaftowała, szkoda, żeby przepadł, szczęśliwie trafił do mnie i wyprany, wyprasowany czeka na wiosnę.
A wczoraj, kontynuując temat blogowych wędrówek, trafiłam na blog wstrząsający. Pewna matka syna narkomana opisuje swoją walkę, na którą już chyba nie ma siły. Walczy sama, bo męża i tatusia wcięło, a pomocy znikąd. Mężowie takich żon i tatusiowie takich dzieci NIE WYTRZYMUJĄ PSYCHICZNIE. Takie wytłumaczenie na opuszczenie rodziny miał też mąż znajomej dziewczyny, która urodziła bardzo niepełnosprawne dziecko. Delikatni tacy są...
I jak to się ma do faktu nieudanej przecierki i krzywego hafciku? Nijak. Poczytałam, pomyślałam i stwierdziłam, że jestem najszczęśliwszą kobietą na ziemi, choć na co dzień niezła ze mnie mistrzyni  piętrzenia problemów. 
Wszystkiego dobrego, choć, a może tym bardziej, że to trzynastego w piątek.

 

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Kule i kulki, część druga.

Wracam do tematu . A że na dworze styczniowy listopad i wiosny by się chciało, wracam do wiecznej zieleni bukszpanów. Kule i kulki, jakie posadziłam na górze skarpy były inspiracją. Skoro są jedne, będą następne.
Następne były bukszpany. Przewiezione ze zlikwidowanej działki Rodziców i dokupione, rosły sobie w ogrodzie w różnych miejscach, często mało trafionych. Większość z nich powędrowała więc na żwirową, otoczoną cegłą rabatę, zwaną odtąd rabatą bukszpanową.
To widok na całość tej rabatki.
Lato.
I zima., bez bukszpanów w donicach, które czekają na stałe miejsce.
Bohaterką jest ta największa bukszpanowa kula. Ma około dziewięciu lat i wiele przeprowadzek za sobą. Tu solo.
  A tu w przemiłym letnim towarzystwie, żeby się nie nudziła. Towarzystwo bardzo ożywia rabatę.
 I skromniej, wiosną.
Mniejsze kule mają przed sobą jeszcze wiele lat, żeby dogonić dużą, ale starają się, robią co mogą.
Kule z bukszpanów rosną też w donicach, jako mobilne elementy do ozdoby rożnych miejsc. Jest to tyleż samo dobre, jak nie dobre; wprawdzie szybko nożna coś zmienić, ale nabiegać się z wodą trzeba. Najpierw kula na metalowej ławce z daleka i bliska.
Na drewnianym tarasie pod huśtawką z różanecznikiem.
W kompozycji przed wejściem do domu.
I jako element przenośny na rabacie bukszpanowej.
Żeby zakończyć temat strzyżonych bukszpanów, jeszcze dwa przykłady. Tu na wiecznie przerabianej, ze względu na psy, rabacie w załomku domu, z ciętym cisem i klonem japońskim.

A tu w przedogródku, gdzie rosną rośliny Wschodu.
Mimo troski, z bukszpanami bywają problemy. Moim we znaki daje się paskudna miodówka. Szkodnik zaczyna grasować w maju i okolicach maja. Zwija listki najmłodszych przyrostów w maleńkie kapuściane główki i snuje okropną białą wydzielinę. Co roku czekałam; oglądałam, jest, czy nie ma, a potem było już za późno. W tym sezonie spryskam profilaktycznie, postaram się ją wyprzedzić w działaniach.
Drugim kłopotem są dla mnie terminy przycinania. Po pierwsze dane dotyczące tego zbiegu są rożne i nie wiadomo jakich się trzymać, po drugie, nawet stosując późniejsze pierwsze cięcie wiosenne może się przytrafić to, co stało się w roku ubiegłym - majowe mrozy zniszczyły zupełnie nowe przyrosty. Więc co robić? Wstrzymać się z pierwszym cięciem do połowy maja? Lepiej mi to wszystko szło, gdy na niczym się nie znałam, cięłam na oko, kiedy chciałam i było dobrze.  
Jeszcze dylemat, czym ciąć. Kiedyś, i do teraz przy małych okazach, przycinam nożyczkami. Celebruję i dopieszczam kuleczki .Duże, porze intensywnego wzrostu tnę sekatorkiem akumulatorowym, taką golareczką ogrodową. Efekt dobry, lepszy niż ręcznym sekatorem do żywopłotów, którym tnie się bardziej drastycznie i mało precyzyjnie. Takim sekatorem cięłam kiedyś krzewy po ostrym ataku miodówki. Efekt był opłakany; krzewy się przerzedziły, zmieniły kształt, chorowały, myślałam, że pójdą na straty. Nie ma to, jak dobre rady doświadczonego ogrodnika. Pani wykopie, da do cienia i nawozi tylko dolistnie i czeka -powiedział i miał rację. Zregenerowały się pięknie. Zaskoczył mnie cień i tylko dolistne nawożenie, na co bym nie wpadła, więc dzielę się dobrą radą. Może się komuś przyda na wiosnę.
Część trzecia niebawem.
Pozdrawiam i w paskudny poniedziałek życzę miłego tygodnia.