Zaglądają, podglądają.

piątek, 26 sierpnia 2016

Oderwanie, zatrzymanie.

Mam dwie pasje, może bardziej dwa świry, fioły, jak kto chce.
Świr wiosenno- letni, czyli ogrodowy i jesienno-zimowy, książkowy. Pierwszy przenika się z drugim, odwrotnie nie bardzo.
A że trwa pierwszy, to się przenika. Czytam. I odwiedzam bibliotekę, jak wiecie. Biblioteka przyjazna,  pożyczać mogę bez ograniczeń. Uwielbiam  powroty z ogromną pełną książek torbą. Jestem bezpieczna, nie zabraknie.
Tyle wstępu.
Porządkując mieszkanie po Mamie znalazłam wśród Jej książek karteczkę. Była to karteczka na pół złożona, karteczka- bilecik, może karteczka- pocztówka, z pięknego papieru z równie piękną akwarelką po obu zewnętrznych stronach, a w środku krótki liścik od koleżanki z podpisem i datą.


Nadawcą i autorem kartki była koleżanka Mamy, artysta plastyk. Stąd mój zachwyt nad małym dziełkiem.
Razem z dużą częścią księgozbioru Mamy zabrałam karteczkę i odtąd służyła mi ona wiernie jako zakładka do kolejno czytanych książek.


Przekładałam z tomu do tomu, aż razu pewnego, gdy zabrałam się za apetycznie wyglądającą lekturę, stwierdziłam, że zakładki brak. Przeszukawszy co się dało i przemyślawszy gdzie mogła się podziać, dotarło do mnie, że zakładka została oddana z ostatnia partią książek do biblioteki i jest po niej. Niby bzdura, ale dla mnie ważna. Bardzo ważna.
Minął czas. Kolejne odwiedziny w bibliotece. Nawet miałam zamiar zapytać pań bibliotekarek, czy przypadkiem... ale.
Chodzę sobie między półkami, działami, wybieram, sprawdzam z moim spisem lektur, które należy przeczytać. Lubię ten kimat. Docieram do nowości.  I tu, bez namysłu, automatycznie sięgam po TĘ książkę.


Biorę ją do ręki, a z niej wypada nie karta biblioteczna, o czym byłam przekonana, co zdarza się nagminnie, a moja zakładka -akwarelka... Oniemiałam.

Stałam miło oszołomiona. Bo jak to? Ktoś pożyczył  czytaną kiedyś przeze mnie lekturę, znalazł zakładkę, nie wyrzucił, przełożył ją do czytanej przez siebie TEJ książki i TA książka sama wpada mi w ręce?

To Mama z Księdzem?

Bo że Tato nie raz wyciągał rękę z przestworzy ratując mnie przed wszelkimi zagrożeniami, które niechybnie skończyć się powinny tragicznie, to wiem.

A może ja to sobie wszystko tak tłumaczę dla dodania dramatyzmu fabule życia?

Oderwanie od codzienności, zatrzymanie, przemyślanie... Czasem trzeba.

Żeby kontemplować zachody.


Cieszyć się mgłami.


Rozkoszować cieniem w upale.


Móc czytać kolejne książki.


O poranku przy kawie widzieć sarny w oddali i parę wilg z bliska.

Jakieś własne przemyślenia, doświadczenia? Macie?

Pozdravka.



poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Dojrzewanie.

Ogród, o co nigdy bym go nie podejrzewała, dojrzewa. Zarasta, robi się dostojniejszy, spokojniejszy, majestatyczny i... mniej kolorowy. Ta kępa aksamitek stwarza dysonans, za bardzo kontrastuje, ale co tam.


Dominują odcienie zieleni i wcale nie jest nudno, bo zielenie są różne, nawet czerwone.


Ja też dojrzałam do tego, że nie wszystko musi być, nie wszystko muszę mieć. Bo nowa odmiana, bo tego nie mam, a to ładne. Niby nie szalałam, ale kusiło. Mam to za sobą. Szczególnie mam za sobą cuda na kijach, czasem kijeczkach  bądź patyczkach. Może to się sprawdza w malutkich przestrzeniach, u mnie nie.
Latem [bo sierpień to już jakby nie lato] w zieleń pięknie wtapia się przydymiony błękit lawendy. Już przycięta tworzy nowe przyrosty.


Łany kolorowych floksów same przeniosły się na górny poziom, ich miejsce zajęły jałowce i berberysy. Tu i ówdzie szarość rogownicy, która kiedyś pokrywała skarpę.


Rozrosły się niepomiernie irgi. Te na tle wierzby i berberysów Julianny tworzą zieloną triadę.


Kiedyś na skarpach miałam ambicje posiadania szarotek i lewizji. Dawno mi przeszło.
Szarotki miały mieć miejsce reprezentacyjne przy schodkach. Wyparł je jałowiec, bluszcz i grab samosiejek. Cięty do bólu stworzył zieloną kępę.


Dzielnie trwają rozchodniki posadzone na samym początku ogrodowej przygody. Lawendy i one właśnie, to jedyne "kwiatki" na skarpach.


W szczelinach między kamieniami usadowiła się dąbrówka, która w masie choruje, a w miejscu wybranym przez siebie, nie.


Kamienie zarasta irga. I dobrze. Są coraz mniej widoczne.


A to jakiś nowy floksik wędrowny. Sam się przeniósł i teraz zakwitł wiosenną świeżynką.


Ogólnie skarpa, miejsce mojej katorgi w walce z chwastami na początku, stało się miejscem prawie samoobsługowym, podobnie jak rabata z iglakami.


I rabata bukszpanowa. Pozwoliłam się rozrosnąć niektórym kulom za bardzo. Za rok przytnę mocniej.


Dojrzała i przysłoniła mi widok z tarasu katalpa, która była bez szans, bo kto przesadza katalpę, w dodatku porzucając  ją na kilka dni celem znalezienia miejsca.


Genialnym pomysłem było przytrzymanie jej płasko rozrośniętych korzeni [u poprzedniego właściciela rosła , tak, tak, na szambie] wielkimi płaskimi kamieniami. Pomysł autorski.


Już jej wiatr nie przechyli, nie wyrwie, kamienie zostały, poidełko doszło, bo nigdy ich za wiele. Natomiast nie wiem, czy ten bluszcz na jej pniu posadziłam słusznie.


Dojrzał, a nawet przeszedł samego siebie szpaler jaśminowców pod tarasem. Każdego roku po kwitnieniu wyszarpywałam i wycinałam pędy z resztkami kwiatów. Robota głupiego. Tego roku jaśminowce przycięte zostały wbrew sztuce, dużo krócej, sekatorem, równo z podłogą tarasu i po całości. Miesiąc temu wyglądało to koszmarnie,  i proszę, znów sięga do barierki... Polecam!
Na ścianie winobluszcz też pokazuje swój wiek. Problem z przycięciem go pod rynnami pozostaje w zawieszeniu, jak on sam.


Dojrzewa również trawnik, ale co to za dojrzewanie, skoro to jedna dziesiąta wieku słynnych stuletnich angielskich  trawników. Żadna.


Kolorowo jest na rabacie przed tarasem. Tu najbardziej dojrzały jest pięciornik.


I rozchodniki.


Oraz co roku wykopywane z myślą, że w końcu "to" wywalę, cynobrówki. Wykopuję, przechowuję, sadzę. M lubi. Ja też.


Przy okazji. Zwróćcie uwagę na te pelargonie. Przechowuje je pieczołowicie, z sentymentem, bo to ostatnie, jakie kupiłam na balkon mojej Mamie. Rozmnażam, żeby nie zatracić. Zrobiło się za dużo, część późnych, byle jak zrobionych sadzonek wsadziłam do gruntu. I co? Natura naturą. Te byle jakie są najzdrowsze i najpiękniej kwitną. Doniczkowe takie sobie.


W pył obraca się nasz pieniek kawowym stolikiem dawno temu będący...


Niemy świadek naszych uniesień i zachwytów nad ruiną i łanami chwastów. Nie było nic, była kawa na pieńku i nasze marzenia, i pies. Pieniek dożywa swych dni wśród wrzosów. Kurczę... wrzosy kwitną...


Dojrzałość w ogrodzie to krzywa wierzba przeniesiona dla odratowania z balkonu Mamy...


I najstarsze przedmioty...


Derenie. Pierwsze ogrodowe krzewy zasadzone z pierwszymi koncepcjami.


Mija jedenaście lat od pierwszych nasadzeń.
Nie do wiary.
A ileż wyciętych już świerków posadzonych celowo, choć z niedowierzaniem, że kiedyś będą jak znalazł na choinki. A były.
Dobrze, że ogród w dojrzewaniu nie zachowuje się jak dojrzewające dziewczynki. Nie ma fochów. Chociaż... Lipa postanowiła w tym roku uschnąć i to połowicznie. Połowa lipy żyje, połowa uschła. Taki foch.
Refleksyjnie kończę i zaraz skończę, ale jeszcze to.
Ekipa odwiedziła nas nagle i prawie niezapowiedzianie.
Kręcili wszyscy, M opowiadał o ślimakach [ było wczoraj], o werykulacji, [bądzie], a p. Maja odpoczywała.

Bloger ma za to kolejnego focha - nie powiększa niektórych zdjąć. Dojrzewa?
Pozdravka.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Miasto nieznane.

Między malowaniem, a innymi pracami, bo jest tak, że wymalujesz i nagle widzisz beznadziejne drzwi, masz nowe drzwi, dostrzegasz paskudną kuchnię, więc między kolejnymi etapami liftingu, który się prędko nie skończy, na trzy dni urwałam się do Lublina.
Lublina, miasta znanego, Lublina miasta nieznanego.
Po kolei. Nie, to nie będzie reportaż z podróży, ale ten przydrożny zajazd mnie oczarował.
Ukwieceniem frontowym. Bo zadbane, nie straszące bylejakością.


Bujnością kwiecia otaczającego tyły tarasu.


W ogóle aranżacją otoczenia.


Panoramą., bo wzrok nie zderza się z betonowym płotem, a może wędrować ku przestrzeniom.


Nazwą!


I wiankiem, bo nazwa zobowiązuje.


Doskonałym chłodnikiem i mrożoną kawą wreszcie, bo w końcu do karczmy nie wstąpiłam głównie by podziwiać zieloności, choć ja to właśnie robiłam. Tu podziwiam i pozuję, jak widać zieleń w porządku, z pozowaniem gorzej.



Następnego dnia w upale poszłyśmy zwiedzać Lublin nieznany. Znany oglądany był rok temu.
Idziemy.
Cień Saskiego zawsze ten sam.


Stawy ogrodowe, czyli do celu blisko.


I po chwili, zamiast tradycyjnie prosto, to my w lewo, na Lubartowską.
Nazwę tej ulicy znam od zawsze i od zawsze było w niej coś tajemniczego, coś zakazanego, złego... Tam się nie chodziło i już. Każde miasto ma takie ulice, takie dzielnice. Nie wiedziałam, a nigdy nie pytałam, co takiego zakazanego tam jest. Fakt, wtedy mnie to nie interesowało. Teraz wiedziałam i postanowiłam zobaczyć dawne miasto - Lublin nieznany - właśnie Lubartowską i okoliczne uliczki dawnej dzielnicy żydowskiej, potem zamienionej na getto, potem na tę zakazaną dzielnicę bez jej dawnych mieszkańców, których cienie chciałyśmy spotkać. Czterdzieści tysięcy cieni...

Nazwy ulic miałyśmy opracowane.


Dziwne, brzmiąco obco, ale zgadza się, to tu.


Uliczki i zaułki, jakby przeniesione z czasów minionych. Pusto, cicho.


Wąziutkie, brukowane, bez śladu zieleni.


Jak było tu kiedyś? Próby wyobrażenia sobie dawnego gwaru, stukotu wozów, zapachów. Noworybna z rysunkami ryb.


Ze schodkami donikąd.


Z pokaleczonymi murami.



A jednak życie tu trwa. W ogródku goście.


Ktoś bywa w tych sklepikach, skoro są. Sklepiki jak sklepy cynamonowe...


Wszystko woła o ratunek od zagłady takiej, jaka spotkała mieszkańców tych kamienic. Trochę się już robi.
Tu na przykład.


Znaki pamięci na jednym z domów.


W drodze do śródmieścia.


Coraz więcej takich widoków.
Piękne podwórka z drewnianym krużgankami zamienione na cieniste patia.





Odtworzone piękne drewniane detale.


Wreszcie zieleń!


Dużo zieleni.



Ale  na podwórkach bywa i tak.

Kończymy tu. Żydowska restauracja zaprasza.



Mieści się w tym domu, z którego górnych okien spoglądają ich dawni, zatrzymani w kadrach mieszkańcy. Kontrast niesamowity. Góra i dół, dwa światy.



Nie ma tych ludzi, nie ma potomnych...
Zderzenie liczb.

Rok 1939 - Gmina Żydowska liczyła 42 830 mieszkańców.
Rok 1945 - 1/10 tej liczby.
Rok 2007 - do Gminy Żydowskiej należało 20 osób...

Wracamy do miasta znanego. Barwnego, pełnego turystów i piękne ukwieconego. Moje surfinie dawno padły, a tu każdy kawiarniany ogródek wygląda tak.


Jeszcze zahaczamy o kościół w którym dawno temu, pewnego powojennego grudniowego dnia ślub brali nasi Rodzice.


Sztukmistrze nie tylko z Lublina przygotowują właśnie swoje pokazy, a historia zatacza koło.
Nie samym ogrodem człowiek żyje...
Pozdravka.