Zaglądają, podglądają.

wtorek, 28 listopada 2017

Ostatki.

Listopadowe, jesienne, andrzejkowe, ogrodowe ostatki.
Rzutem na taśmę, bo zimno, bo mi się nie chce, bo mam tyle książek, ale jednak idę w jesienny mróz , bo taki mus.

 
Nawet to złoto mnie nie zachwyca.


Bo to już bardziej - pigwóweczka  nalana, zdjęcie okropne, ale dowód jest!


Nie znoszę nieprzyciętych jesienią  bylin. Wiem, dla jednych to sam urok, dla mnie bajzel, który na wiosnę przemieni się w superbajzel.
Przywrotniki więc czas ciąć.


Tnę ja i co widzę? Wielki kopiec mrówek, a na nim on. Mrówki kopiec, a on wyżej i znowu, i tak sobie w symbiozie.


Przywrotników mam dostatek, bo sieją się same.


I cudne są, szczególnie takie małe przywrotnikowe dzieci.


Sam urok.
Urok jest też w lobelii, która już nie zdąży, a byłaby cudna.


Szkoda, ale prawda, że jak wiosenna?


Tarasowe deski spod huśtawki ustawione.


Zabezpieczone.


Ordnung muss sein! A mus, to mus.

Liście niech sobie są, brzozowe, dereniowe, inne, ale dębowe nie. Nie rozłożą się, będą trwały czerwonym dywanem do nie wiadomo kiedy.
Zgrabiamy.


Jeszcze pozabierać zapomniane.


No, tak że ten, prawie po. Tylko skopanie warzywnika zostało.
Tu stosuję specyficzną filozofię.

Kopanie zostawiam na koniec końców jako uspokajacz sumienia. Wysiłek fizyczny, przez lekarzy zalecany, uprawiam w przerwach między kolejnymi przebłyskami słońca, rozdziałami książek i zjadanymi marcepankami - proszę bardzo, mam ruch, kalorie spalam, waga stoi.


Fitness club.
I takie to u mnie ostatki.

A teraz, zgodnie z obietnicą, mała próbka spisywanych historii rodzinnych.

Tytuł wspomnienia: "Jak daleko pada jabłko..."

Daleko. Czasem bardzo daleko.
Zaczęło się pięknie...
Był Lwów. Były lata dwudzieste ubiegłego wieku.
We  wzorcowym wprost - mieszczańskim, statecznym i tradycyjnym - małżeństwie moich Dziadków wielkie wydarzenie! Syn, wspaniały, dorodny, pierworodny syn. Zbyszek.
Bum! Upadło pierwsze jabłko.


Za dwa lata wymarzona córeczka. Ala, moja mama.
Upadło drugie.
Tosieńka i Ładziu, bo tak do siebie mówili, nie mogą się nacieszyć. Sielanka.



Kilka lat później, z powodu pracy Dziadka, zamieniają Lwów na Poznań. Praca wiąże się w prawdzie z jego ciągłą nieobecnością w domu, ale nikt nie narzeka. Wynajmują piękne pięciopokojowe mieszkanie niedaleko Starego Miasta, dzieci się uczą, Broncia, "dziewczyna do wszystkiego", sprząta i gotuje, a Babcia prowadzi rodzinny interes, którym jest sklep obuwniczy przy prestiżowej ulicy. Skupuje skóry gadów, bo  specjalizuje się w branży skórzanej. Lśniące skórki węży, jaszczurek i krokodyli są niemałym kapitałem. Żyć, nie umierać.

Idyllę zakłóca zachowanie dzieci. Nie szanują się. Ba, nie znoszą się, awanturują, wściekają i leją.
Mają już po kilkanaście lat i nic się nie zmienia. Siostra nie znosi brata, brat siostry.Na szczęście oboje świetnie się uczą, dużo czytają.

W pokoju Zbyszka światło gaśnie, gdy Babcia wykręca korki. Książki, książki, książki. Same przygodowe. Świat przygód i podróży wciąga i oszałamia.

Co On czytał, nie wiem, ale się naczytał.

Miał siedemnaście lat, kiedy w tym najporządniejszym i bogobojnym domu nastąpiło trzęsienie ziemi - Zbyszek uciekł z domu. Nie nagle. Ucieczkę, jak się okazało, planował i przygotowywał się do niej starannie. Na stole w swoim pokoju zostawił klucze od mieszkania, wyczyszczoną książeczkę oszczędnościową, kwit za zakup nowej marynarki, a mundurek szkolny odwiesił do szafy. Czyli - odchodzę, nie wrócę, mam pieniądze i rozpoczynam nowe życie. Listu nie zostawił.

Babcia szalała, zawiadomiła policję, wezwała Dziadka.

Poszukiwania uciekiniera trwały kilka dni. Namierzono go blisko morza. Już witał się z gąską, ahoj, morska przygoda na horyzoncie... i wpadł. Zatrzymano, wezwano ojca. Może wybryk zostałby potraktowany jako wybryk, a ojciec odzyskałby od policjantów marnotrawnego, ale okazało się, że Zbyszek z komisariatu się nie ruszy, dopóki nie oddadzą mu... jego broni. Jego własnego pistoletu, kupionego za swoje, że nielegalnie, nie przyjmował do wiadomości. "Prosimy syna przekonać". Jak Dziadek przekonał, nie wiem.

Powrócił z nieuzbrojonym marnotrawnym, wybłagiwał możliwość powrotu do szkoły, ale ksiądz katecheta się uparł, grzmiał o złym przykładzie i Zbyszek z liceum wyleciał. Z hukiem i wilczym biletem. Rok nauki stracony, za to dużo czasu na czytanie książek i szukanie pomysłu na ciekawe życie.

A potem wybuchła wojna i ahoj przygodo wreszcie się zaczęło.

Jabłko odleciało. Daleko, nie wyobrażacie sobie, jak daleko...

Może być?

Pozdravka.




wtorek, 14 listopada 2017

Czerwienie, żółcienie, zielenie.

Najchętniej zaczęłabym, i zaczynam, od tego, że ostatnio czerwień kojarzy mi się z kolorem brunatnym. I nie jest to piękne zestawienie.
Czerwone race odpalone przez pewną "młodzież", dymy w czerwieni sztandarów, a w mojej głowie brunatne mundury. Porażające i przerażające!
Gdzieś kiedyś też się tak zaczynało...
Moja chata z kraja i tu moje schronienie przed cholerną rzeczywistością.


Tu mój azyl coraz bardziej ukryty, cichy, ciepły i spokojny, wyzłocony.


A dookoła moja czerwień. Tę lubię, mimo, że listopada, nawet w słońcu, nie znoszę.


Berberysy mają wrogów. Bo kolce, bo przyciąć nie można, bo "wytnij to cholerstwo".
Akurat!


Berberysy dają plamy.


Bywają w prawie wiśniowym.


A jakby ktoś chciał się odgrodzić nieprzebytym, to nie ma jak one.


Tyle o berberysach, które chwalę każdego listopada.


Tę czerwień też lubię. Liście opadły i pokazała się w pełnej dereniowej krasie.


Liści coraz mniej, zieleni coraz mniej, a tu proszę.


Przywrotnik prawie wiosenny.
Otóż. Po kwitnieniu, dzięki radzie Mai, tak TEJ Mai, przycinam go równo z ziemią. Po chwili pojawiają się niezliczone młode liście i trwają tak do jesieni. Przekazuję dobrą radę, polecam.
Czy ja się nie powtarzam?

No i limonkowa zieleń jaśminowców. Przycięte po raz drugi wbrew zasadom, po całości, bo taras się w nich utopił, zazieleniły się nowymi przyrostami, które zdążyły zdrewnieć.


Miłorzębowe złoto w czystej postaci.


Całoroczna zieleń mocno tego roku zaniedbanych bukszpanów.


Muszę. Jeszcze raz zielony - ukochany mech na psiej budzie.


Berberysy, irgi i winobluszcze to jedna wielka ptasia jadłodajnia.


Z tych owoców natomiast nie skorzystają ptaki, o nie.


Pigwóweczka naleweczka, książeczka, może przetrwam.

Zimno, wracam.


Widzicie, jak w listopadzie kwitnie lobelia samosiejka?
Ale ja nie o tym, a o tym.


Mój sposób na wykorzystanie kwiatostanów hortensji ogrodowej. Nieładne podłoże, a pięknie wygląda.
I jeszcze jako wypełniacz.



Czyli, nie tylko do wicia wianków.

Z innej beczki, oby nie beki.
Tak się składa, że zdarzają mi się ostatnio niezwykłe historie - docierają do mnie zdarzenia sprzed lat, odzywają się nieznani członkowie rodziny, odkrywam nieznane, sklejam dawne dzieje, uzupełniam drzewo genealogiczne i tak się zastanawiam...
Spisać to dla potomnych? Bo jak nie ja, to nikt, to wiem na pewno. A w taki jesienny czas...
Co o tym sądzicie? A może jakaś próbka w najbliższym poście?

Pozdravka.



piątek, 3 listopada 2017

Mija.

Taki czas, że o tym właśnie myślimy. Że mija.
Że - patrz - jeszcze niedawno, a tu już...

Niedawno, choć znowu nie aż tak, bo to przecież początek jesieni.


Ale jakże słonecznej.


Z motylami.


Kamienie jeszcze ciepłe.


A na nich.


I nad nimi.


A potem z dymami dolatują zapachy jesieni.


I niebieszczą się jesienne astry.


I szumią jesienne trawy na niebie.


Ale na ławeczce pod wierzbą nikt już nie przysiądzie.



Żurawi na łąkowych dalach nie wypatrzy.


A przecież jeszcze wczoraj...


Było, minęło i tyle.


Wtedy nadchodzi najsmutniejsze.
Rodzice.



Ale i radosne.
Spotkanie z rodziną. Odkładane od wiosny, umawiane, spełnione - los tak chciał - w minioną sobotę,  w oku Grzegorza.
Wiało, wiecie jak wiało, lało, ale jak nie teraz, to kiedy? Na kolejną na wiosnę?
Pisała Poetka? Pisała. Więc modląc się do wszystkich świętych...

Rodzina mieszka w pięknych okolicznościach przyrody, choć oglądać ich było nie sposób.


Fajnie, ale mieszkać w zabytku łatwo nie jest.


Poza tym kuzynka - właścicielka do fanek ogrodów się akurat nie zalicza, a tu los dał jej ponad hektar starodrzewu, gdzie niejeden ogrodnik zrobiły cuda. Bywa. 

Najpierw wielki rejwach powitalny, potem co u kogo, a dalej popłynęły wspomnienia...
Więc Babcia.


Dziadek.


Ich dzieci.
Córka - Mama kuzynek.


Syn - nasz Tato.


I ich najlepszy na świecie zięć.


I jeszcze ich powojenny ślub. Bez sukni - bezy, welonu, limuzyny, a miłość i życie, że daj Boże każdemu.


Czy wy widzicie tych chłopaków?
Serial bez charakteryzacji, a honor, wiem to po ich losach,  nie był tylko filmowym tytułem.

Potem były zdumienia, że wiadomo już po kim usta ma Marysia [ ale żeby po praprababci?], po kim część rodziny ma takie brwi, że nasz Marcin to wykapany wasz Tato, a ty to nasza Mama.

Wtedy rozległ się trzask.
Wierzcie, nie wierzcie, na półce ciężkiego, solidnego mebla, którego nikt nie dotknął, bo wszyscy siedzieliśmy dookoła stołu, przewróciło się oprawione w solidne ramki właśnie to ślubne zdjęcie.
Wszyscy zamilkli i tylko gospodyni powiedziała, że przecież nigdy, nigdy jeszcze się nie przewróciło...

Zgodnie ustaliliśmy, że patrzą na nas. Że cieszą się naszą radością i tym, że jesteśmy razem. My. Dzieci, wnuki, prawnuki i najmłodsi, a nawet najmłodszy z częściowo dorosłego już piątego pokolenia.


A to my, uczestniczki spotkania, trzecie pokolenie, cztery kuzynki, cztery jedyne wnuczki Babci i Dziadka, w dzieciństwie.



I dziś te cztery baby, nagadać się nie mogły, a czas mijał. Nie pojechaliśmy na cmentarz, bo orkan nie odpuszczał, a przodkowie wybaczyli i ciemną nocą do domu doprowadzili.

No więc mija, ale póki pamiętamy, póki przekazujemy pamięć następnym, trwamy.
I tego trwania, niekoniecznie już tylko w postaci zdjęć i wspomnień, życzmy sobie jak najdłużej.

Pozdravka.