Zaglądają, podglądają.

sobota, 23 grudnia 2017

Tak mi jakoś.

Miały byś strojne gałązki, zimowe obrazki z sikorkami i najlepsze życzenia.
Będą tylko życzenia.
Bo.
Jakieś nieszczęścia mnie dopadły, a że nieszczęścia chadzają parami...

Przedwczoraj. Na parkingu.
Wycofałam ostrożniutko, bo przedświąteczny amok ludzki nieprzewidywalny, i jadę już sobie po prostej. Nagle zgrzyt. Znacie ten okropny zgrzyt? Gdy blacha o blachę trze? Pewnie znacie.
Jakaś pani, w owym nieprzewidywalnym amoku, na wysokości mojego auta cofnęła z impetem.
Nie będę opisywać wszystkiego, ale:
Pani zwiała.
Policja, o dziwo, chętna do działania.
I - owa policja powiedziała mi od razu, że kamery owszem wszędzie są, ale wszędzie są do dupy. Owszem, sprawdzili monitoring, wszystko widzieli i opisali mi to wszystko łącznie z tym, w co ta pani była ubrana. Zgadzało się. Widać było  wszystko, poza jednym - nie widać numerów rejestracyjnych sprawcy. Znaczy widać, że miała tablicę, ale odczytać numerów nie sposób.
Poradzili - a ja Wam przekazuję - parkować jak najbliżej kamer. Może wtedy cokolwiek będzie widać.

Przedwczoraj wieczorem.
Zauważyłam , że moja Lumia , zamiast spać, świeci dziwnym blaskiem, a na blasku napis, że trwa migracja danych.
Nie pytajcie czemu te dane postanowiły migrować. Fali migracji nie dało się powstrzymać, wyemigrowało wszystko, nie powiedziało dokąd emigruje.
Pan w serwisie powiedział , że to się zdarza częściej niż przypuszczamy i że należy mieć kopię zapasową. Nie miałam.

Reasumując - nerwy w strzępach, koszty dnia spore, dobrze, że zdążyłam sobie kupić zimą piękny wymarzony wiosenny płaszczyk po wielkiej przecenie, która, mimo, że wielka, nijak ma się do kosztów dnia.
Więc zdjęć nie będzie, bo ani zimy, ani sikorek, a strojnych gałązek nie mam czym sfotografować.

Przeto życzenia okraszone zdjęciami z lat minionych.
Zdrowia, optymizmu oraz :
pięknej zimy, jak z obrazka,


wczesnego przedwiośnia,


szybkiej wiosny,


radości z ogrodowania.


Wesołych Świąt!


Pozdravka.

wtorek, 12 grudnia 2017

Innym okiem.

Często mnie to ciekawiło. Jak ktoś inny pokazałby mój ogród.
Swoim okiem, swoim aparatem.
Wracam więc do lata, kiedy to nagle po diable przyjechał do nas Zbyszek.


Pisałam o tym, ale przypomnę - dawny kolega M, wsiadł na rower i pyknął ,ot tak, głupie70 km, żeby sprawdzić, czy M to ten M, jego dawny kolega.  Okazało się, że ten.
No i tenże Zbyszek przysłał mi właśnie płytkę ze zdjęciami, które wtedy zrobił swoim wypasionym aparatem.


I wreszcie mogłam zobaczyć, jak TO widzą inni.


Okazało się, że mniej więcej, a nawet więcej, widzą tak samo.


Zdjęcia i ujęcia dokładnie takie same jak moje.
Wróć! Ujęcia tak, ale zdjęcia o niebo lepsze. Bo ma wypasiony aparat. Ja też mam wypasiony, tylko nie umiem go nastawić, przestawić, ustawić i co tam jeszcze trzeba, żeby wyszło mi dobre zdjęcie. Te migawki, przesłony, pokrętła mnie dobijają.
W lot ogarnę nowy laptop, nowy smartfon, aparatu nie ogarnę.


Kapliczka moja ukochana. Też dostrzegł.


A trudno wypatrzeć Matkę Boską wielkości liścia bluszczu. Bluszczu, nie katalpy!


Cytaty M, myśli moje:

"Zobacz, zobacz, jakie piękne zdjęcia możesz robić, a twój aparat leży i kurzem porasta"
Czasem wycieram...
" W dodatku masz dwa obiektywy."
Do dziś nie wiem po co...
"I statyw masz. Właśnie, gdzie jest statyw?"
Gdzie jest statyw...


"Po co ja ci ten aparat kupiłem?"
Też nie wiem po co...
Zanim go dotknę, to ważka mi odleci, słońce zgaśnie i po ptakach, bo odfrunęły...


Nawet chciałam, nawet się starałam, ale jak mam latać z tym aparatem i jednocześnie czytać instrukcję obsługi, która nie dość, że ma 200 stron, to jeszcze jest w lapku? No jak?


"Znowu z komórką latasz, a aparat..."
O kurzu będzie...


Bo mi się popsuła moja mała cyfróweczka, moja ukochana, co to w kieszeni się mieściła, a nie ten z tą lufą...


Pies. No przecież taki sam jak z komórki.


I domek.
 

I do zobaczenia.


Ach, lato...

Na koniec dalszy ciąg historii innego Zbyszka", czyli:

"Jak daleko pada jabłko..."c.d.

Cały on, cały Zbyszek! Adresu zwrotnego nie podał, bo go nie miał. Po prostu - pływał po morzach i oceanach, bywał w świecie, a że był akurat w NY, to i pozdrowienia wysłał.
Rodzice szaleli ze szczęścia, że żyje.
Pod jak wieloma banderami pływał, powiedziała nam dużo później jego książeczka żeglarska. O tym do jakich portów zawijał, mówiły rzadko przysyłane kartki z egzotycznymi widoczkami równie egzotycznych miast i ze zdawkowymi krótkimi pozdrowieniami.
Aż pewnego razu, oprócz pozdrowień, podał dokładną datę wpłynięcia "jego" jednostki do Gdyni, a może do Gdańska, nie pamiętam, i zaproponował spotkanie. W porcie, bo poza port ruszyć się nie mógł.
Kim on wtedy był? Bezpaństwowcem? Tylko to przychodzi mi na myśl.
Na spotkanie oddelegowana została siostra, czyli moja Mama.
I spotkali się, jakoś się spotkali. Powitanie było mało wylewne, bo co tam te kilkanaście lat niewidzenia.
"Widzenie", znane mi z opowieści, odbyło się w atmosferze mało rodzinnej i zakończone zostało karczemną awanturą.
Port - opowiadała Mama - sami marynarze, obce języki, gwar, gwizdy wygłodniałych wilków morskich na widok młodej kobiety.  Już miałam dosyć, a to był początek.
Siostra przekazała listy od rodziców, a brat zaproponował obiad, bo chwilę czasu miał.
Obiad - opowiadała dalej Mama - ja w życiu nie byłam w takiej spelunie, w takiej marynarskiej knajpie, gdzie wóda lała się strumieniami, siekiera zawisłaby w powietrzu, goście [ prychnięcie ] wrzeszczeli, a gwizdy ucichły wtedy, gdy Zbychu wstał i powiedział po angielsku, że to siostra. Uwierzyli, bo że dobrej chemii  między nimi nie ma, widać było dokładnie.
Nie wiem o czym rodzeństwo rozmawiało, ale wiem, że na pewno cały czas się kłóciło.
Przed wyjściem z knajpy Zbychu podszedł do baru, pogadał z kim trzeba, z pietyzmem załadował swój wielki marynarski wór butelkami, zarzucił go na ramię i dał oniemiałej z wrażenia siostrze znak do odwrotu. Mineralnej w tych butelkach nie było, na pewno.
Na siostrzane stwierdzenie, że wstydzi się z nim iść, powiedział, że może sobie iść za nim, albo przed nim, może udawać, że się nie znają, jemu to obojętne, ale za gwizdy i zaczepki nie odpowiada.
Zbyszek ze spokojem zmierzał ku swojej jednostce pływającej, Ala z wściekłością ku dworcowi. On ku dalszym przygodom, ona ku poukładanemu życiu. Nikt się nie odwrócił, nikt nikomu nie pomachał.
Po pierwszym, skandalicznym według Mamy spotkaniu, zapowiedziała, że drugiego nie będzie.

Cdn.
Pozdravka.







 
 








piątek, 1 grudnia 2017

Do poczytania w grudniu po południu.

Koniec, koniec cholernego listopada!
Grudzień niby nie lepszy, ale już reniferki po laptopie mi hasają, już Mikołaje po marketach się snują, już aniołki opłatki sprzedają, już obłęd świąteczno - komercyjny rozpoczęty.
Hej, święta noc pokój przyniesie ludziom wszem...
Już to widzę...

Za oknami jesienny wstręt.


Andrzejki były - powróżyć, paniusiu, powróżyć.
Powinno mi było wyjść, że dom z ogrodem dobrze sprzedam. Ale jak ma wyjść, skoro nie dałam ogłoszenia?


Znowu mi się nie spełni.
Oddaję się zajęciom domowym mało konkretnym. Bo okna bym umyła, to nie, kwiatki sobie maluję.


Srebrna hortensja. Taka przymiarka do dekoracji.


Za mało zostawiam różu, za dużo srebra. Poprawię.
Dalsze zajęcia domowe.


Nalewka z geranium. Podobno na wszystko pomaga. Na nastrój na pewno.
Antydepresant?
Jak mi się ów nastrój poprawi, to może te okna w końcu.

A tymczasem żeby go całkiem nie zmarnować - kto chce, niech czyta - ciąg dalszy opowieści rodzinnej pod tytułem:

 "Jak daleko pada jabłko..."

Szczęście rodzinne zostało już tylko na fotografiach.


Brat z siostrą byli coraz starsi, a miłości bratersko - siostrzanej jakoś nie widać.


Było, minęło, wracam do tego, na czym zakończyłam - wybuchła wojna.

Dlaczego Zbychu nie dostał powołania do wojska przed 1 września, nie wiem. Pewnie dlatego, że  dzięki ks. katechecie był jeszcze uczniem i nie miał matury. A skoro go nie powołano, zmobilizował się sam.  "Wojenko wojenko, cóżeś  ty za pani..." - poszedł chłopiec malowany. No bo co miał robić?
4 września 1939 roku rozpoczęła się część dalsza przygody. Już nie książkowej, nie młodzieńczej,  a najprawdziwszej.
Jak wyglądało pożegnanie z siostrą, w jej dzienniku.


Co robił przez pół roku, nie wiadomo. Tak samo, jak nie wiadomo, co robił przez następne. Też dziennik.


Rodzice przez pięć miesięcy nie wiedzą o nim nic. A potem, nawet gdyby pisał, też nic by nie wiedzieli, bo w lutym 1940 r z dnia na dzień zostają wyrzuceni z domu, lądują w obozie przejściowym, potem zostają wysiedleni na wschód. Moją Mamę, przed wywózką na roboty ratują ukrywając Ją w Warszawie. O tym dziennik.



Co w tym czasie robi Zbychu? Otóż, nie wiadomo jakim sposobem, znalazł się we Francji. Wiem na pewno, od Mamy, że uczył się tam w liceum.  Ale jak to? We Francji? A język? Znał Niemiecki, Angielski, ale Francuski?
Zaczęłam szukać i znalazłam.
Z internetu:

Liceum polskie w Villard-de-Lans.
"W pierwszych latach istnienia Liceum jego uczniowie wywodzili się z różnych środowisk i warstw społecznych, różnili się znacznie wykształceniem i wiekiem. Byli wśród nich:
- młodzi żołnierze po demobilizacji, ochotniczo walczący w kampaniach w Polsce, Norwegii czy Francji (a często w kilku różnych). Przybywali przekraczając nielegalnie granice. - uciekinierzy z obozów..."

Z której grupy wywodził się Zbych, nie wiadomo.

No a potem? Przecież matury tam jednak nie zrobił.
Znowu internet:

"Rok 1940, hitlerowcy stoją u bram Paryża. Na początku czerwca wszyscy uczniowie, za wyjątkiem tych z klas maturalnych, zostają ewakuowani na teren Pirenejów, a potem, po podpisaniu przez Francję aktu zawieszenia broni, do Wielkiej Brytanii."

Sklejam kawałeczki zasłyszanego, niedopytanego i po latach wyjaśnia się zagadka, skąd wziął się w Wielkiej Brytanii, jak trafił na morze.

Wreszcie morze! Dookoła. Marzenia stają się z rzeczywistością. Jak trafił do marynarki, można się tylko domyślać. Chcieć, to móc, i pewnie tak było, bo morskie przygody, to było to, co planował nocami czytając książki przy latarce.
Tylko, czy o takich przygodach myślał?
Nie wiem z jakiego portu  wypływał. Z Riverpoolu? Najprawdopodobniej. A może z Reykiaviku, bo celem na pewno był Murmańsk.
Konwoje arktyczne. Dostawy sprzętu i amunicji przez lodowe piekło morza.
Pamiętam mało, bo i mało mówił, ale czasem opowiadał. O piekle właśnie.
W mojej pamięci pozostały morskie bezkresy po których sunęły transportowce osłaniane przez  przez eskortę.


Samoloty nad okrętami i torpedy pod.


Wybuchy. Wiesz, mówił, my płyniemy, a obok wszystko leci w powietrze, a my płyniemy, jeszcze płyniemy. Wiesz, jak okręt załadowany amunicją wylatuje w powietrze?


Opowiadał o  dobach podzielonych nie na noce i dni, a na wachty.


Później opowiedział mi, dzięki czemu nie zwariowali, nie popadli w obłęd, dzięki czemu przeżyli. O tym, że po wachcie, przed odpoczynkiem, przed snem, dostawali ogromne dawki alkoholu.
Nie wiem, w ilu konwojach brał udział, nie wiem, kiedy lodowe piekło się zakończyło.
Luka.
Rodzina dalej nic nie wie. Rodzice opłakali, w myślach pochowali.Wojna się skończyła. Z mozołem budują jakże inne życie w obcym mieście. Wzorcowa córeczka, moja przyszła mama, już zdała eksternistyczną maturę, rozpoczęła prawo na KUL-u.
Wtedy nadeszła kartka, zwykła pocztówka. Z USA - ze znaczącym uśmieszkiem obwieścił listonosz.
Pewnie przez Czerwony Krzyż zdobył adres rodziców i napisał. Lakonicznie - "Pozdrowienia z Nowego Yorku przesyła Zbyszek."
Po tylu latach. Bez adresu nadawcy...
Cały On!

Ciąg dalszy nastąpi. Chyba.

Wycinki zdjęć pochodzą z internetu.

Pozdravka.

wtorek, 28 listopada 2017

Ostatki.

Listopadowe, jesienne, andrzejkowe, ogrodowe ostatki.
Rzutem na taśmę, bo zimno, bo mi się nie chce, bo mam tyle książek, ale jednak idę w jesienny mróz , bo taki mus.

 
Nawet to złoto mnie nie zachwyca.


Bo to już bardziej - pigwóweczka  nalana, zdjęcie okropne, ale dowód jest!


Nie znoszę nieprzyciętych jesienią  bylin. Wiem, dla jednych to sam urok, dla mnie bajzel, który na wiosnę przemieni się w superbajzel.
Przywrotniki więc czas ciąć.


Tnę ja i co widzę? Wielki kopiec mrówek, a na nim on. Mrówki kopiec, a on wyżej i znowu, i tak sobie w symbiozie.


Przywrotników mam dostatek, bo sieją się same.


I cudne są, szczególnie takie małe przywrotnikowe dzieci.


Sam urok.
Urok jest też w lobelii, która już nie zdąży, a byłaby cudna.


Szkoda, ale prawda, że jak wiosenna?


Tarasowe deski spod huśtawki ustawione.


Zabezpieczone.


Ordnung muss sein! A mus, to mus.

Liście niech sobie są, brzozowe, dereniowe, inne, ale dębowe nie. Nie rozłożą się, będą trwały czerwonym dywanem do nie wiadomo kiedy.
Zgrabiamy.


Jeszcze pozabierać zapomniane.


No, tak że ten, prawie po. Tylko skopanie warzywnika zostało.
Tu stosuję specyficzną filozofię.

Kopanie zostawiam na koniec końców jako uspokajacz sumienia. Wysiłek fizyczny, przez lekarzy zalecany, uprawiam w przerwach między kolejnymi przebłyskami słońca, rozdziałami książek i zjadanymi marcepankami - proszę bardzo, mam ruch, kalorie spalam, waga stoi.


Fitness club.
I takie to u mnie ostatki.

A teraz, zgodnie z obietnicą, mała próbka spisywanych historii rodzinnych.

Tytuł wspomnienia: "Jak daleko pada jabłko..."

Daleko. Czasem bardzo daleko.
Zaczęło się pięknie...
Był Lwów. Były lata dwudzieste ubiegłego wieku.
We  wzorcowym wprost - mieszczańskim, statecznym i tradycyjnym - małżeństwie moich Dziadków wielkie wydarzenie! Syn, wspaniały, dorodny, pierworodny syn. Zbyszek.
Bum! Upadło pierwsze jabłko.


Za dwa lata wymarzona córeczka. Ala, moja mama.
Upadło drugie.
Tosieńka i Ładziu, bo tak do siebie mówili, nie mogą się nacieszyć. Sielanka.



Kilka lat później, z powodu pracy Dziadka, zamieniają Lwów na Poznań. Praca wiąże się w prawdzie z jego ciągłą nieobecnością w domu, ale nikt nie narzeka. Wynajmują piękne pięciopokojowe mieszkanie niedaleko Starego Miasta, dzieci się uczą, Broncia, "dziewczyna do wszystkiego", sprząta i gotuje, a Babcia prowadzi rodzinny interes, którym jest sklep obuwniczy przy prestiżowej ulicy. Skupuje skóry gadów, bo  specjalizuje się w branży skórzanej. Lśniące skórki węży, jaszczurek i krokodyli są niemałym kapitałem. Żyć, nie umierać.

Idyllę zakłóca zachowanie dzieci. Nie szanują się. Ba, nie znoszą się, awanturują, wściekają i leją.
Mają już po kilkanaście lat i nic się nie zmienia. Siostra nie znosi brata, brat siostry.Na szczęście oboje świetnie się uczą, dużo czytają.

W pokoju Zbyszka światło gaśnie, gdy Babcia wykręca korki. Książki, książki, książki. Same przygodowe. Świat przygód i podróży wciąga i oszałamia.

Co On czytał, nie wiem, ale się naczytał.

Miał siedemnaście lat, kiedy w tym najporządniejszym i bogobojnym domu nastąpiło trzęsienie ziemi - Zbyszek uciekł z domu. Nie nagle. Ucieczkę, jak się okazało, planował i przygotowywał się do niej starannie. Na stole w swoim pokoju zostawił klucze od mieszkania, wyczyszczoną książeczkę oszczędnościową, kwit za zakup nowej marynarki, a mundurek szkolny odwiesił do szafy. Czyli - odchodzę, nie wrócę, mam pieniądze i rozpoczynam nowe życie. Listu nie zostawił.

Babcia szalała, zawiadomiła policję, wezwała Dziadka.

Poszukiwania uciekiniera trwały kilka dni. Namierzono go blisko morza. Już witał się z gąską, ahoj, morska przygoda na horyzoncie... i wpadł. Zatrzymano, wezwano ojca. Może wybryk zostałby potraktowany jako wybryk, a ojciec odzyskałby od policjantów marnotrawnego, ale okazało się, że Zbyszek z komisariatu się nie ruszy, dopóki nie oddadzą mu... jego broni. Jego własnego pistoletu, kupionego za swoje, że nielegalnie, nie przyjmował do wiadomości. "Prosimy syna przekonać". Jak Dziadek przekonał, nie wiem.

Powrócił z nieuzbrojonym marnotrawnym, wybłagiwał możliwość powrotu do szkoły, ale ksiądz katecheta się uparł, grzmiał o złym przykładzie i Zbyszek z liceum wyleciał. Z hukiem i wilczym biletem. Rok nauki stracony, za to dużo czasu na czytanie książek i szukanie pomysłu na ciekawe życie.

A potem wybuchła wojna i ahoj przygodo wreszcie się zaczęło.

Jabłko odleciało. Daleko, nie wyobrażacie sobie, jak daleko...

Może być?

Pozdravka.