Zaglądają, podglądają.

wtorek, 20 grudnia 2016

Spacer z psem i nutą patriotyczną.

Ma się psa, ma się spacer. Owszem, pozwala wypić niespieszną kawę poranną, oprzytomnieć, zerknąć na ekrany i za okno.
Dziś tak.


Na tym  psia cierpliwość się kończy - micha, szczek, siad, smycz, idziemy.
Zimno, mokro, mroźno, pada, nieistotne. Idziemy.
Spacer poranny.
W zależności od pogody mamy dwie trasy, dzisiaj trasa taka.


Wzdłuż drogi. Drogi zwykłej, a niezwykłej, bo gdzież jeszcze nie wycięto, idziemy sobie wolno odkrywając zwykłe niezwykłości.
Koronki.


Koronki z pikotkami, cokolwiek to słowo znaczy.
[Ja i robótki ręczne, chachacha.]


Lodowe kafelki takie.


I inne.


Krajobrazy księżycowe.


A to tylko orka w błocie. Traktorzysta klął, ja podziwiam.


Kapusta mrożona. Ktoś nie zdążył...


Moja wiocha kochana...
I nagle przy drodze kamieni kupa. Symbol... Ilekroć przechodzę, tak mi się politycznie kojarzy.


A skoro polityka, to już mi patriotyczne zachwyty nad pięknem mojego kraju szlag trafił, i już mi się przypomina, że ktoś mnie chce prawdziwszego  patriotyzmu nauczać i mówić, jaki ten prawdziwszy jest.
A mój jest mój, najmojszy. I najprawdziwszy. Właśnie taki. Wierzbowo - polny, błotno - łąkowy i do bólu polski.
Nowy zaraz mi wierzby powycina, lasy wyrąbie, ewolucjonizmu zakaże, a bzdur  nauczać każe.

Wracamy ogrodem, żeby psie nóżki z błota w szronie się wykąpały.
W ogrodzie cisza.


Słońce niemrawe.


Szron ozdobny na bluszczach.


Na jałowcach.


Na irgach już świątecznie.


Trawy szumią.


Samoloty malują niebo. Pięknie jest.


Nocne spacery saren na skarpie były.


Kończymy, psie łapki wymyte, wracamy.


Do domu.


ŚWIĄT POGODNYCH  ŻYCZĘ - CIEPŁYCH, SENNYCH OD MAKU, SYTYCH ORZECHAMI, KOLĘDĄ ROZŚPIEWANYCH, WŚRÓD ŻYCZLIWYCH WAM I KOCHAJĄCYCH WAS LUDZI.

Pozdravka.

piątek, 9 grudnia 2016

Ku wiośnie.

Już za chwileczkę, już za...
Jeszcze tylko osiem minut dnia ubywania i dokona się wielka przewałka, z zimowym przesileniem w tle. Jeszcze trochę i dnia zacznie przybywać.
Wytrzymajmy!
Tymczasem u mnie ku wiośnie.
Bo tak:
Będąc w pewnym markecie, do którego weszłam zabijać czas pozostały do spotkania, zobaczyłam TO!


Że TO, nieistotne, ale że teraz? Wśród kiczu świątecznej chińszczyzny? A po co? A po to, że przecena - z dwudziestu na pięć. Jak nie brać? Wzięłam i cieszę się dziecka radością i już bym wieszała, ale poczekam. I w stosownym momencie zamiast męczyć M "zrób mi budki", powiem, gdzie Jego obiecane budki mam. O!
Dzięciołki i inne pleszki, zasiedlajcie!

Wiosna inna to TO.



Zakwita Plektrantus purpurowy komarzycą zwany, sadzonki w wodzie przygotowane do posadzenia.
Widziałyście kwitnącego? Ja nie.
Pomysł autorski takiego rozmnażania wziął się z przypadku.
Ponad rok temu, stojąc w niekończącym się korku na trasie Poznań-dom zobaczyliśmy, że stoimy na wysokości miłego zajazdu. Szybki zjazd do zajazdu i w owym zajeździe w sympatycznym mocno jesiennym ogródku zauważyłam piękny okaz owego plektrantusa. No to, żeby tradycji stało się zadość, bo taki mam mus, [ Ty musisz..? Tak muszę...] pozyskałam sadzoneczkę. Do wody, do ziemi i latem była taka.


Przed jesienną likwidacją pozyskałam wiele sadzonek i powtarzam eksperyment.

Czyż nie idzie ku wiośnie? Idzie!
Ale zanim dojdzie, to przymraża.


Zawiewa.
Zawiało i obaliło uratowaną ubiegłoroczną choinkę Córeczki.


Strąca.


To owoce winobluszczu.


I obawiam się, że ptaki tego nie przejedzą
Ano latem ładnie, ale sprzątania sporo. Cóż, iglaste na murze nie urosną... [Thuja murowa, może wyhodują? Kto wie.]


Zanim jednak pójdzie ostro ku wiośnie, idzie ku świętom. U mnie przyszło z listonoszem.
Dostałam paczkę. Paczka była zapowiedziana tajemniczym SMSem od Przyjaciółki "Listowego pacz!" Bo na wsi mówi się "listowego", nie "listonosza".
Paczała, paczałam, przyszedł.


Znam szalone pomysły Przyjaciółki, ale żeby ciasto piernikowe... W paczce? Gwiazdka frywolitkowa dziewiąta, jak każdego roku, to tak, a tu ciasto.

Pierniczki upieczone czekają w puszkach, a mnie ciągle bardziej wiosennie, niż świątecznie. I dobrze mi z tym.

Pozdravka.






























sobota, 3 grudnia 2016

"Las".

Nie wiem, od czego ta miłość się zaczęła. Czy od pierwszych letnich kolonii, gdy siedmiolatka z centrum wielkiego miasta zobaczyła żywy,  prawdziwy mech? Oczarowana położyła na zielonej poduszeczce małą gałązkę świerku i stworzyła swój pierwszy leśny ogród? I pamięta ten cud do dzisiaj?
Czy jako świeżo upieczona studentka, która spędziła tydzień w najprawdziwszej puszczy w bajkowej leśniczówce? Gdzie nie było cywilizacji, nie było prądu, a las był nieprzebyty?
Zdjęcie z okresu prądowego, bo cywilizacja, ku autentycznemu niezadowoleniu leśniczego, jednak dotarła.


Nie wiem. Zakochałam się w lasach, w drzewach, leśnych zapachach i nastrojach.

Skoro więc los dał mi ziemię... No dobrze, już kiedyś ktoś, że nie wspomnę kto, zjechał mnie za to, że śmiałam TO tak nazwać, a mimo to powtórzę, zasadziła sobie las.
Po mojemu jest to las... namiastka lasu, niech będzie. Po mojemu, bo M nazywa to "parkiem" i nie wiem, co bardziej niewłaściwe i nadęte.


Tak to wyglądało, gdy już było cokolwiek widać. No wiem, świerk srebrny oraz to na T nijak ma się do leśnych zadrzewień, ale radość była ogromna.
Rosło i było coraz lesiściej.


Brzozy posadziłam, bo las miał to być, a nie bór. Istotna różnica.


Teraz można było odpoczywać w cieniu. W cieniu własnych drzew.


Leśna kapliczka z pnia. Nie wiem, czy taka kapliczka się "liczy", bo nikt jej nigdy nie poświęcił. Dziś zarośnięta tym mizernym wtedy bluszczem.


Dąb. Taki był jako mały dąbek. I byłoby dobrze, gdybym wiedziała, że to dąb czerwony. Znów nie pasuje.


Mijały lata, zimy, jesienie...


Las rósł.


A nawet zaczął dojrzewać.


Siał w maju tumanami żółtego pyłku sosen, a później szyszkami.


Lubię patrzeć na niego z daleka.


A może ta miłość do lasu przeszła w genach? To się dziedziczy?
Bo przecież...
Na zdjęciu moja Mama sadzi dąb pamięci mojego Taty w pewnym nadleśnictwie. Był leśnikiem.


Mam las, mam również,  do kompletu leśnego, psa myśliwskiego, niepolującego.
Te zdjęcia były, ale czyż nie urocze?


Psy rodzinne też myśliwskie niepolujące. Różne w formie i maści, ale zawsze jamniki.


Polujące to one by chciały być. Raz im się udało, ktoś czegoś nie zamknął i nasze ogary w las poooszły. Łzom dzieci nad upolowanym zajączkiem nie było końca. Ale była też lekcja przyrody.
Post leśny wziął mi się chyba z nadchodzącego czasu. Czasu choinek.
Zdumiało mnie dawno temu, gdy uświadomiono mnie, że nie ma drzewa "choinka", ale że każde drzewo "choinką" może być.
Niektórych i dziś zdumiewa. Bywa.

Psie w Swetrze! Dla Ciebie:

 Beherovka - domowa
1 litr alkoholu ok. 50 %
3 łyżki stołowe herbaty ziołowej STOMARAN - apteka (mieszanka ziół)
3 łyżki stołowe cukru kryształu
1 opakowanie cukru wanilinowego, 5 goździków
2 cm całego cynamonu, woda destylowana do dodania do oczekiwanej mocy (2-3 dcl, ja dodaje do 1,5 litra objętości)
Zostawiamy na 2-3 dni do naciągnięcia i odcedzamy. Smacznego!

Ja daję 2 łyżki cukru, a zamiast wody destylowanej kranówa.

Pozdravka.







wtorek, 22 listopada 2016

Dookoła.

Piękny, piękny listopadowy dzień, o ile dzień listopadowy pięknym może być. Ten, o dziwo był.
Poranny spacer, żeby sprawdzić, co jeszcze trzeba, co słychać w mokrych chaszczach, na wilgotnej trawie, w opadłej mgle.
Na mokrych kamieniach klejnociki.


Jukka stąd wyleci. Niby wszystkie usunęłam, ale one się łatwo nie poddają. Wystarczy zostawić kawałeczek korzenia i za chwile jak feniks z popiołów, tak ona z tego kawałeczka. Nie lubię, nijak nie pasują do mojego ogrodu, a ich kwiatostany mnie przerażają.


Miskantowo zachwyca. Wiecie, że to wszystko z jednaj sadzonki? Wiecie.


Mijam nie skopany warzywnik. Nie widzę, nie ma go!
A za nim złoto ogrodnika. Mała skrzyneczka to moje sito bieżące. Ot, doniczkę zasilić, domowe podsypać. Do wielkiego przesiewania mam profesjonalne coś, co nie wiem jak się nazywa, ale dobrze działa.


Pędy malinowe wycięte. Malinowy busz mnie przerósł. Ile można nalewki, soków? Jak to zlikwidować w połowie? To znaczy, żeby pół zostało? Odrasta wszędzie jakimiś podziemnym pędami, zaraz zawładnie warzywnikiem. Co robić?


Wierzba moja ukochana sieje liśćmi na wietrze. Już prawie wszystko posiała.


Podzwania dźwięcznie i wdzięcznie klekotkiem.


Pędy dereni jak należy, jak z obrazka.


Wrzosowisko zasypane czerwonym dębem. Samo się od mrozów zabezpieczyło.


Dąb otula wszystko co pod nim i obok niego.


A tu już nie sięga. Sięgają natomiast opuchlaki. Są paskudne tak, jak się zwą. I żrą. Wiosną, w maju wydam im walkę. Żurawki mnie nie lubią. Ja ich powoli też.


Pusto.


Moje mchy  ukochane.


Gad ogrodowy. Nie mam serca go wyrzucić. Przestawiany, podrzucany pojawia się tu i ówdzie.


W tym sezonie był pod brzozą


Jej kora jest dziełem sztuki.


I już.
Chodniczek.


Bramka.


Po "dookoła".
Na domku smutne pozostałości po wielkiej obfitości listowia. Została masa jagód dla ptaków.


A w domu sezon na orzechy rozpoczęty!


A teraz, skoro się tak porobiło, że nie tylko o ogrodzie, opowiem Wam pewna historię. Nie najdawniejszą, bo, jak policzyłam, minęło lat zaledwie [już?] osiemnaście, ale historia najprawdziwsza i spleciona z teraźniejszością.
A było tak.
Stało, że miałam przyjemność, bo niewątpliwie była to przyjemność, uczyć przyrody w pewnej maleńkiej wiejskiej szkole. Szkoła może nie była maleńka, ale dzieci było coraz mniej, tak że uczyło się tam komfortowo, prawie jak w najbardziej elitarnych prywatnych szkołach, gdzie liczba dzieci w klasie pozwalała na prawie indywidualna pracę z uczniem. Coś pięknego! Tym bardzie pięknego, że przeszłam do niej z miejskiego dwuzmianowego molocha. Żeby nie przedłużać - praca stała się niekończącą się radością.
Jak to w takich szkołach bywało [ pewnie, jeśli nie zlikwidowano, bywa do dziś], czasem trzeba było uczyć czegoś, do czego nie miało się przygotowania. Mnie przypadła plastyka, co bardzo sobie ceniłam. Zawsze mnie to interesowało, a po dogłębnym rozszerzeniu wiedzy w tematach, nawet nieźle mi szło.
Pewnego razu jedenastolatkowie mieli za zadanie narysować, lub namalować, widok zza okna szkoły. Nic ciekawego. Wiejski krajobraz jesienny, marne pole do popisu. Stoją więc sobie na szkolnym korytarzu, bo stąd jednak widok był ciekawszy i tworzą. Wiedzieli, jak zawsze, że muszą się zmieścić w 45 minutach i nie ma, że w domu dokończę. Chodzę ja sobie, podpatruje dzieła i nagle mnie poraziło. Matko przenajświętsza - rzeczywistość oddana tak, że gdybym nie wiedziała, że namalował to tu i teraz, nigdy bym nie uwierzyła.
Adaś. Mały chłopczyk w silnych okularkach.
Obserwowałam, podziwiałam i stwierdziłam, że jak nic Janko muzykant mi się trafił. Jankowi w widłach grało, Adasiowi w farbach, kredkach, ołówkach.
Uczyłam Adasia innych przedmiotów, uczyłam, ale nie wymagałam. Wystarczało mi minimum, żeby cichy, grzeczny troszkę wycofany, a jednak niezmiernie lubiany przez kolegów Adaś, zaliczał wszystko bez zbędnych problemów.
Rozmawiałam z rodzicami - sprawdźcie w poradni, wg mnie talent. Był.
Udało się. Mimo retinopatii wcześniaczej, mimo oporów ojca [ co to za zawód?] Adaś skończył liceum plastyczne, ASP, jest artystą, robi doktorat.
Utrzymywaliśmy kontakt przez fb, w żartach upomniałam się o nagrodę za odkrycie talentu, dostałam taką odpowiedź:

"To dla mnie sama przyjemność przekazać jedną z moich prac w Pani ręce, w podziekowaniu, bo jak by na to nie patrzeć, miała Pani bezpośredni wpływ na to kim teraz jestem i co robie. Poza tym tworzę właśnie po to żeby ludzie przeżywali emocje, sentymenty, wspomnienia. Maluje właśnie dla takich ludzi o wyjątkowej wrażliwości jak Pani."

Obiecywaliśmy sobie spotkanie, ale, myślałam, taka gadaninka.
I dostaję wiadomość:

"Wszystko mi gra, cały świat, dźwiękiem i kolorem! 🙂 Zatem, Pani Grażyno, oficjalnie anonsuję się u Pani latem, być może z Kasią i Piotrem, bo też chcieli przy okazji zobaczyć się z Panią. Pozdrawiam serdecznie i gorąco całuję ! 😗"

Lato przeszło w jesień, ale słowo zostało dotrzymane. Przyjechał dwie niedziele temu z Kaśką, swoją siostrą. Wspomnieniom nie było końca.
Tak jak obiecał, podarował mi nie jedną, a dwie prace i doskonale wiedział, co mnie zachwyci.
Oto pałacyk zatopiony w zieleni, w którym przez piętnaście lat mieszkałam.  - praca pierwsza.


I stojący nieopodal malowniczy kościółek - praca druga.


A to malownicza ruina szkoły z której okien na piętrze mały Adaś malował pierwsze obrazki. Pisałam o ruinie, ruinacja trwa.


Adaś dzisiejszy, Adaś artysta.


Historia jest odpowiedzią na ten komentarz i inne jemu podobne.

Lubię te chwile refleksji, które wywołujesz swoimi nostalgicznymi wpisami o życiu, które minęło, ale które nadal jednak żyje w nas, w naszej pamięci, w naszych emocjach, sercu...
 
Pozdravka. 




 


.