Zaglądają, podglądają.

wtorek, 31 maja 2011

I po maju...

Jaka szkoda. Mija najpiękniejszy i najkrótszy według moich odczuć miesiąc. Myk, i po maju. Najdłuższy natomiast jest listopad. Ten to potrafi się wlec w nieskończoność. Boję się go na zapas już od św. Anki, co to "zimne wieczory i ranki. Nie cierpię jesieni. Jeszcze nikt nie słyszał o jesiennych depresjach, a ja wiedziałam, że coś takiego musi istnieć. Doświadczałam ich każdego roku i jedyny sposób w jaki mogłam o nich opowiedzieć, to taki, że mówiłam o chęci bycia niedźwiedziem, czy innym borsukiem, byleby przespać jesień, zimę i zbudzić się tak pod koniec lutego. Tak tego nie lubię, że już o tym myślę. A tu czerwiec się zaczyna. Miesiąc pszczeli, bo nazwę pożyczył od pszczelich larw czerwiem zwanych, teraz pojawiających się w ulach. Zaraz upojnym miodnym zapachem zakwitną lipy na lipowy miód. Pszczele roje szaleć będą w słodkim kwieciu, aż czerwiec niepostrzeżenie zamieni się w lipiec, no a w lipcu "Anka"... Dlaczego?! Dlaczego to tak pędzi do smutnych październików i znienawidzonych listopadów? Nie mogłoby wolniej?
Patrząc na zapłakane deszczem okna, znów nie będę mogła uwierzyć, że było tak.
Ostatnie floksy.
Pierwsze firletki.

Kwiat jaśminowca,

Macierzanka.

Peonia.

Akcent.

Surfinia.

Róża.

Petunia.
Na tarasie duszno od zapachu jaśminowców. Obsadzenie nimi przestrzeni pod tarasem, to był trafiony pomysł.
Kolory cudne, ale i zieleń ma swoje odcienie. Oba obrazki ze skalniaka.


Ostatnie spojrzenie i... żegnaj MAJU. Skrzynka czeka na jutrzejszą pracę.
Pozdrawiam jeszcze MAJOWO.

poniedziałek, 30 maja 2011

Fioł ogrodowy.

Ogrodowy fioł. Tak, tylko tak można nazwać TO, co mnie, a nawet nas, dopadło. Może TO przychodzi z wiekiem, ale chyba nie, bo wiem, że wielu młodych też w TO popada. Może TO dziedziczy się w genach, ale mnie akurat jakby to nie miało prawa dotyczyć, a poza tym pewnie prowadzi się takich badań. Więc nie wiem i tak już zostanie, skąd się bierze nagły pęd do posiadania ogrodu, do ciężkiej, a nawet często syzyfowej, powiedziałabym pracy. Do babrania sie w ziemi w niemym zachwycie nad jej ciepłą, przyjazną strukturą. Czy to normalne, żeby czerpać przyjemność z dotykania mieszanki różnego kalibru żwirów i resztek organicznych, no bo w końcu tym jest gleba? Tyle razy zadaję sobie pytanie, po co mi to? I nic. Pomyślę, pogadam sama z sobą i dalej robię to, co należy w danej chwili zrobić i przerobić, nie wiedząc dalej skąd się ogrodowy fioł bierze.
No, może czasem pojawia się malutka odpowiedź. Wtedy, gdy prawie wszystko zrobione, piszę "prawie", bo do końca nigdy, jest cieplutko i milutko, mam co czytać i zasiadam z nieodłącznym kubkiem kawy w zacisznym cienistym kąciku. Wtedy, gdy śmigają i śpiewają ptaki, zaczynam troszeczkę rozumieć, że bez ogrodowego fioła, nigdy nie dane by mi było przeżywanie takich upojnych chwil. Chwil odpoczynku we własnym ogrodzie. Delektowania się ciszą, zapachami, szumem drzew. Ekstaza trwa krótko, bo nagle zaczynają sie pojawiać  pytania, a w ślad za nimi działania.  Czy ptaki  mają wodę w poidle, czy ja podlałam dziś hortensje w donicach?  Wstaje, sprawdzam, czyli koniec przerwy i  juz pojawia się  ogrodowy fioł. Jeszcze wracam, jeszcze trochę kawy, jeszcze, no powiem prawdę, papieros, ale właściwie to ja już się naodpoczywałam i zaczynam sie rozglądać, gdzie zostały grabie, gdzie położylam sekator, czyli ogrodowy fioł triumfuje... Macie takie doznania? Pocieszcie, napiszcie, że nie jestem sama...
Fioł u M. ma inną postać. Sprzęt ogrodniczy. Kosiarki, wertykulatory, siewniczki i inne warczące. Węże ogrodowe, opryskiwacze, sekatory  i cała teszta. Zawsze wychuchane, czyściutkie, gotowe do użytku. Poza tym wszystkie narzędzia do obróbki drewna, którymi robi co rusz to coś nowego, no i trawnik. Jego duma. Szmaragdowy, gęsty, piękny. Mnie wystarczyłby bardziej naturalny, ale z Jego fioł na coś takiego by nie pozwolił. Rozumiem. Gorzej ma z roślinnością jnną niż trawa, chociaż ostatnio zaskoczył mnie nazwą "bergenia" i to BYŁA bergenia. Bo dotychczas używał nazwy "kapusta". Na rozchodniki wielkie nadal mówi  "brukselka" i niech sobie tak zostanie.
A więc każde z nas swego fioła ma. Fioły, które na szczęście pojawiły się równocześnie, jak widać współpracują, uzupełniają się i sobie nie wchodzą w drogę.
Pytanie skąd się wzięły nadal bez odpowiedzi. Może ktoś ją zna? Napiszcie.Pozdrawiam majowo-końcowo, jaśminowo i pachnąco.
 A to moja jedyna róża. Jedyna, ale za to , jaka piękna!
I ukochana macierzanka. Niezniszczalna, niewymagająca i jaszcze do tego pachnąca.
A tu, uwaga, najnowsze dzieło, tarasik w kącie wypoczynkowo-kawowym. Huśtawka otrzymała podłogę-taras, żeby nie przenosić jej przy wykaszaniu. No i żeby umaić, ugaić, żeby ładnie było.
Sosnowy tarasik.
Umajenia-ugajenia w przecenowych osłonkach, które wreszcie znalazły swoje miejsce.
Duet bukszpana z hortensją.

Trzmielina japońska.
Czas sianoksów. Sąsiedzi skosili łąkę, prasa zrobiła kostki, zapasy zimowe trafią do stodoły. I TO MA SENS. Rany boskie, co oni myślą o naszych sianokosach? No fioł, po prostu fioł.

piątek, 27 maja 2011

Rój.

Kręciło się towarzystwo po ogrodzie,głównie przy jodle, od kilku dni, ale nie wiedziałam, kim są. Osy, pszczoły? Na szerszenie były za małe. Nie podchodziłam. Nie boję się owadów, ale pamiętam straszny ból po ukąszeniu szerszenia i dużo mniejszy, jednak  zdecydowanie niesympatyczny, po ubiegłorocznym  użądleniu osy. Dziś miałam miłą wizytę i na spacerze zobaczylyśmy TO. Nigdy nie widziałam pszczelego roju. Setki, a może tysiące owadów ogrzewających i chroniących swą królową... Przyroda jeszcze raz zdumiała mnie, zachwyciła i dała do myślenia. Nad swą mądrością i cudem.
Ma przyjechać znajomy pszczelarz i zabrać rój. Mam nadzieją, że mu się uda.
A miało być o kwiatkach. Jest o pszczołach, no ale o pszczołach ogrodowych.

Pozdrawiam majowo-miodowo.

poniedziałek, 23 maja 2011

Doniczkowy zawrót głowy.

Z końcem każdego sezonu przysięgam sobie, że koniec z tym i że będzie to koniec definitywny. Koniec z donicami i innym pojemnikami. Koniec z noszeniem , przenoszeniem, podlewaniem, zresztą już o tym pisałam. I co ? I nic, znowu noszę, przenoszę i podlewam, podlewam, podlewam bez końca. No wiem, są niby jakieś hydrożele utrzymujące wilgoć, ale jak widzę te środki w sklepie, to nie kupuję, bo koniec z donicami, a jak sadzę, to nie mam, bo miał być koniec i zaczyna się kręcić błędne koło.
Ile tego mam? Nie wiem, nie liczę, żeby nie wiedzieć. Żeby się nie denerwować, że więcej niż rok temu. Codziennie jednak, a czasem i dwa razy, no chyba że popada, rano albo wieczorem, zaczynam mój rytualny taniec z licznymi obrotami i nawrotami. Od kranu do donic i z powrotem.
Chyba nie będę już więcej sobie obiecywać, widocznie tak mam i zostanie.
Przed ostatnim wyjazdem zleciłam podlewanie M.
-Będziesz podlewał?
-Będę.
-A wiesz co?
-Kwiaty.
-Wiesz gdzie i jakie?
-Nie wiem, napisz.
Zrobiłam rozpiskę.
Przeraziłam się. Tyle tego było. Dwa tarasy, pod tarasem, wejście, przedogródek, na szambie, na rabacie jednej drugiej i trzeciej, w lasku. no i jeszcze wrzosowisko. Wrzosy na kwaśnej  piaszczystej przepuszczalnej glebie lubią częste poranne podlewanie. Nie ogarnie, zniweczy, pomarnuje...  Ogarnął, niczego nie zaniedbał. Po przedostatnim podsuszeniu ukochanej hortensji, tym razem wszystko zastałam zadbane. Podziękowałam. Potem dowiedziałam się, że ostro popadało...
W rozpisce zaczynało sie od wejścia.
Nastepnie przedogródek. Wymagana dbałość szczególna, ze względu na bonsaiowate maleństwa i rozmnazane hosty.



Potem rabaty o róznych nazwach i w różnych miejscach.




Jeszcze nowy kącik w lasku,gdzie zrobiłam próbę plecenia wierzbowego płotka. Zadanie dla cierpliwych.
Płotek ma zabezpieczać rośliny przed działalnością kosy,którą wykaszany jest teren .
I tak wygląda, no może jedna piąta, doniczkowego ogrodu. Jest co robić, ale mimo złorzeczeń jakoś nie wyobrażam sobie ogrodu bez pojemników.
Uporałam się ze szpinakiem. Wiem, mało kto go sieje, bo mrożony w sklepie zastępuje trudy przygotowania. Ale kiedy sprobówałam tego, co mi wyrosło, zastanawiam się co jemy w mrożonym? Trawę? Przed trzema laty, nie myślałam nawet o ogrodzie warzywnym, a tu proszę, szpinak.
Deszczyku życzę, bo u mnie coś kiepsko.

czwartek, 19 maja 2011

Wróciłam.

Kilka dni w Poznaniu i kolejne obserwacje tego, co widać z okien pociągu. Wiosenne brudy ukryły się w zieleni i wyjrzą dopiero jesienią w zwiększonej ilości, bo okropni ludzie nie sprzątną ich i wyprodukują nowe okropne porcje śmieci. Wszędzie kwitną pięknie i pachną  tawuły.
Kiedyś moja siostra, zachwycając się okolicą w której mieszkam, zapytała mnie, co to za piękne skały widać na horyzoncie. Mieszkam na równinie i skał żadnych w pobliżu nie uświadczysz, więc nie miałam pojęcia, o co pyta. Nie mogłyśmy się dogadać, dopóki nie pokazała, o co chodzi. Wiecie, co było "skałami"? Masa kwitnących w dali tawuł. No fakt, dla kompletnego laika mógł być to masyw wapienny na wielkopolskiej równinie.
W mieście też pachnie, szczególnie w "mojej", willowej dzielnicy. Zapach jest mieszanką kwitnących po ogrodach kwiatów, spalin, ziemi i mokrego podeszczu asfaltu. Lubię te wonie, mam do niech sentyment, to wonie mojego dawnego miejskiego życia. Nowe dzielnice też "zadbane w zieleń". Kolejny raz zaglądam do City Parku, nowego centrum mieszkaniowo-handlowego powstałego w miejsce dawnych zabytkowych  koszar. W związku z historycznym znaczeniem miejsca, nad realizowaną inwestycją czuwał miejski konserwator zabytków. Architektura osiedla  nawiązuje do tego, co było tam kiedyś, zarówno w sferze elementów elewacyjnych, detali architektonicznych, jak i układu kompozycji podziałów elewacji.
Jeszcze Stare Miasto, okoliczne uliczki, kawiarenki, ogródki, galeria handlowa jedna i druga z przerwą na kawę, udane nieplanowane zakupy pięknych bawełnianych spodni i satynowego mini-żakiecika, oba ciuchy w cudnym lawendowym kolorze [wiecie, jak to poprawia samopoczucie], spotkanie z jedyną ukochaną Przyjaciółką i już. Już poczułam się kobietą wielkomiejską, naładowałam akumulatorki i mogę wracać na wieś. Wskoczyć w ubabrane za chwilę ziemią spodnie i takąż bluzeczkę, w kalosze albo adidaski, w zależności od pogody,wplątać we włosy jakieś igliwie i sianko, i być u siebie. Chociaż... gdzie jest moje "u siebie", to ja tak na prawdę tak do końca nie wiem. Kobieta wsiowo-wielkomiejska ze mnie. Nie wiem, czy może tak być w przyrodzie, ale jest. Ja taka jestem.


Wszędzie kwitną tawuły.

Rododendrony w City Parku.


Rabata z traw w City Parku.

Zielony Poznań.

"Moja dzielnica"-widok z okna.

No i wróciłam. Kilka dni, a tyle zmian w ogrodzie. Urosło, zakwitło,wszystko kipi majem. Warzywnik zarósł chwastami i szpinakiem. Zrobiłam szpinakowe żniwa. Zblanszowałam, posiekałam, popakowałam i do zamrażarki. M. spojrzał i stwierdził, że nawet patrzeć na to nie może. Nie wie, co traci, ale fakt, nie znam faceta szpinakożercy.
Lubicie szpinak? Ja uwielbiam. Może jakieś ciekawe przepisy?

niedziela, 15 maja 2011

Meble, mebelki i inne duperelki.


Pamiętam nasze pierwsze meble ogrodowe - ogromny pień z wykarczowanej stareńkiej jabłoni , dwa plastikowe krzesła z odzysku oraz ławka z dwóch pni i deski. Była wiosna, dom w trakcie remontu, ogrodu nie ma, a smaku tamtej kawy, radości, że kiedyś na tym ugorze będzie ogród, nigdy nie zapomnę. Pień i plastiki służyły cały sezon, aż jesienne wichury wyniosły krzesło do stawu sąsiada. Powstał ogród i należało go umeblować. Pierwszy komplet, meble tarasowe, kupiliśmy po sezonie z przeceny, następny, na drugi taras, zrobił stolarz z modrzewiowych desek, trzeci, do lasku, kupiliśmy z ogłoszenia za grosze. Mebli mieliśmy dostatek. Ale, jak to bywa, pilnie wypatrywałam, co nowego w tej dziedzinie. Co sezon coś nowego, coś piękniejszego, no i coś droższego. Lubiłam wiedzieć. W trakcie kolejnego oglądania często potykałam się o metalowy komplecik złożony ze stoliczka i dwoch krzesełek w kolorze wściekłego błękitu i zastanawialam się kto to kupuje, takie to było brzydkie. Jednoczesnie, prawie taki sam zestawik, tym razem we wścieklym różu, zobaczyłam w dobrym piśmie ogrodniczym. I bardzo ładnie to w zieleni wyglądało. Przyjrzałam się znowu błękitnemu, już przecenionemu. Nie, dosyć, do niczego mi nie pasuje. Aż jesienią cena zjechała do...35 zł. O, tu się nie było nad czym zastanawiać i komplecik już był mój. Poniewierał się, nigdzie się nie chciał wpasować, aż do chwili, gdy nie było na czym postawić czegokolwiek w kąciku z huśtawką. Stoliczek jakiś by się przydał...Dobra młotkowa farba pod kolor bujawki i błękitny przemalowany na zielono wreszcie znalazł swoje miejsce.
Nigdy nie wiadomo, co i do czego może się przydać.  Powyrzucałam już tyle niby niepotrzebnych starych rzeczy, których bardzo żałuję, że teraz kupuję okazyjnie i  nowe, i stare, i gromadzę sobie na strychu. Co gromadzę? Kosze, donice, deski, stare mebelki i inne duperelki. W końcu strych musi do czegoś służyć...
Najstarsze krzesła pochodzą z ogrodu moich Rodziców. Cenna pamiątka. 
A tu mebelki w "lesie". Wierzba daje cenny u nas cień i tu do popołudnia słońce nie dociera.
Meble z modrzewia na górnym tarasie. A teraz błękitny zmieniony na zielony, chociaż w ogóle tego nie widać


Materiał na poduszeczki, kupiony w wiadomym sklepie kilka lat temu, bo ładny był. Przydał się? Przydał.

A tu cymesik, zobaczcie cenę! Już się rozglądam, jakie krzesła mam na strychu. Kłód mam dostatek, tylko jak to połączyć? A poważnie mówiąc, podoba mi się to, tylko jak się na tym siedzi? 

wtorek, 10 maja 2011

W moim małym ogódeczku...








Kiedy sześć lat temu wpadł mi do głowy pomysł urządzenia przedogródka na japońską nutę, ogrody wschodu nie były jeszcze tak popularne, jak teraz. Dziś każda firma ogrodnicza ma w ofercie ogrody chińskie i japońskie, a wtedy nie. Nigdy nie miałam aspiracji, żeby posiadać wschodnią doskonałość, zresztą chyba  nie do osiągnięcia w naszych warunkach, a i koszt ogromny. Ot, traktowałam to jako żart i przy tym pozostaję, ale lubię moj "japoński "przedogródek i chyba jednak coś z klimatu udało mi się uzyskać, bo... no właśnie. Zamieściłam zdjęcia mojego ogrodu w galerii jdnego z portali budowlanych w dziale "okołodomowym", czyli ogrodowym. Wśród zamieszczonych były też zdjęcia przedógródka, a pośród nich jedno, które niewątpliwie budziło zaciekawienie, bo członkowie społeczności do teraz dodają je do ulubionych fotografii. Aż pewnego razu dostałam z portalu zapytanie, czy zgodzę się, aby zamieszczono je jako propozycję rozwiązań ogrodowych w ich galerii projektującej ogrody, w dziale "ogrody wschodu"!!! Dacie wiarę? Po prostu, nie mieli jeszcze swoich realizacji, a coś pasującego do stylu pokazać trzeba. Zaproponowali zaprojektowanie wybranej części ogrodu jako gratyfikację za udostępnienie zdjęcia. Mile i profesjonalnie się zachowali, więc zgodę wyraziłam, z gratyfikacji na razie nie skorzystałam. Czyli, coś mi się z tą moją "Japonią " udało i może z czasem przestanie być tylko żartem...
Właśnie skończyłam tam wielkie porządkowanie, bo mimo że przedogródek nie jest duży, musi być zawsze w idealnym stanie; czyściutki, zagrabiony, przycięty, dopracowany, a to zajmuje sporo czasu.
Oto zdjęcie, o którym pisałam.

Tak było dwa lata temu. Rośliny się rozrosły, trzeba było zlikwidować część żwirową, aby dać im miejsce. Nie żałuję, bo wydłubywanie chwastów siejących się między kamykami było udręką. Zniknęła wierzba, w jej miejscu jest klon palmowy, coś ubywa, coś przybywa, ale szkielet i styl pozostaje.
Wiem, pod płotem nie powinno być bergenii, ale podmurówka, nowa zresztą, sypie się dzięki niefachowym fachowcom i coś ją musi osłaniać. Należało zostawić omszałą podmurówkę, jaką zastaliśmy, ale się zachciało odnawiania, no to będziemy skuwać tę odnowę, żeby odsłonić omszałą, choć pewnie mech dawno szlag trafił. W międzyczasie był między roślinami karmnik ościsty i ładnie było, ale siał się po innych częściach ogrodu nieprzytomnie i zlikwidowałam go. Wyczytałam, że alternatywą obok mchu, jest w takich ogrodach po prostu goła ziemia i tego się trzymam. Głazy natomiast kladzie się pojedynczo, lub w grupach, zawsze w nieparzystej ilości. Powinny być mocno zagłębione w glebie, ale mam duże kamienie, nie głazy i mało by je było widać. W tej chwili można zabrać się za formowanie sosen. Kolejny raz powyłamuję im w połowie świeczki, zeby się zagęszczały, natomiast wycinanie środkowych gałęzi na piętrach należy robić przed, albo po ruszeniu wegetacji. Przycięłam już ginko biloba, żeby nabierało żądanego kształtu, bo robi się właśnie teraz. Niestety, zbyt wcześnie przycięłam bukszpany i młode przyrosty zmarzły. W dodatku dopadła je miodówka. Pecha mają, jak nie zeszłoroczne grzybowe, to inne plagi. Poza  koniecznością nie tnę więcej. Nie mam świderków, spiralek i innych cudów wianków. Takich topiarów nie lubię, no i takie dziwa w przyrodzie nie występuja, a w końcu o jakieś jej naśladownictwo tu chodzi. Rozpisałam się niepomiernie, jak fachowiec jakiś, ale może komuś się coś przyda. A teraz efekty mojej pracy.

Hortensje po zimie...
Widok ogólny.
Stukawka.

Buk "bonsai".

Bukszpan i klon.

Fikusek.

"Nana".

"Siła Spokoju"pod bukiem.
Widok ogólny.
Kamienie.