Zaglądają, podglądają.

wtorek, 30 maja 2017

Ogród w maju, maj w ogrodzie.

I mija... Maj mija.
No żesz, jak można tak szybko mijać?
A jednak. Maj nie listopad, ten nie mija, ten się wije. W nieskończoność.
Ale ja o maju.
Maj kwitnie.


Zanim jednak o majowym kwieciu, opowiem gdzie byłam.
Byłam we Wrocławiu. Konieczność była taka, że Ciocia, jedyna przedstawicielka poprzedniego pokolenia, ma dziewięćdziesiąt lat, a że czas w miejscu nie stoi, więc zrobił się na odwiedziny czas najwyższy. Ciocia, Lwowianka, a od powojnia Wrocławianka, powinna stać jako wzorzec współczesnej dziewięćdziesięciolatki.
Bo.
- Świetna kawa Ciociu, jaka to i gdzie Ciocia kupuje?
- A, tak, świetna, kanadyjska.
- Ale w jakim sklepie?
- Internetowym, mogę dać adres. To sprawdzony sklep, wiesz, zamawiasz, płacisz przelewem, dostajesz.
- Aaaa...

Ciocia zawsze uwielbiała podróże, zagajamy więc.
- To ostatnia wycieczka, Ciociu, dokąd była?
- Emiraty Arabskie.
- ???
- Tak, tylko wiecie, ja nie lubię grupowo, zamawiam sobie indywidualnie. Chcę tu i tu, zobaczyć to i to. Oni organizują [ tu pada nazwa biura podróży ], ja lecę.
- A kiedy to było?
- No ostatnio, rok temu, a w tym roku jeszcze nie wiem gdzie pojadę.
- Aaaa... No tak...

Tryskająca humorem, oblatana w polityce, z godną pozazdroszczenia werwą.
Taka Ciocia!
Liczę na geny.

We Wrocławiu zachwyciło mnie to.


Podobało mi się to.


Zdumiało mnie to.


Jezusie, co oni robią?


Pili piwo. Jak to na Starych Rynkach bywa. Też piłam i nie wiem czemu się dziwiłam.

Wracam do ogrodu.
Chwilę to trwa, ale kolor i efekt zachwyca.


Różaneczniki nie zawiodły, ale już po kwitnieniu.


Tych też.


Wierzbę popryskałam owadobójem w odpowiednim momencie i stanęła w różowości. Ale, czy ona powinna być w moim ogrodzie, nie wiem.


Różem zakwitła pierwsza róża.


Bielą rogownica. Inwazyjność wyższego stopnia.


Wpycha się, gdzie się da i zagłusza, co się da.


Wracam do różowości. To goździki.


Piękna plama, zachwyca z bliska i daleka.


Oraz z bardzo daleka.


Łubin z Biedry w bardzo trafionym kolorze. Z pszczołą. A pszczół mało...


Ogólnie kwiatów jako kwiatów też mam mało.


Raczej zielenie.


Zielone czerwienie.


Jakoś tak.


Jeszcze przywrotnik. Jeszcze w pąkach.


Wprowadziła ograniczenia kwiatów tarasowych.


Objadam się szpinakiem.
Czas leci.


Moja rodzona córka, matka dzieciom - co za wstyd - zapytała widząc grzędę szpinakową, co to jest.
Odpowiedziałam, że tak wygląda mrożonka w upale.

Malowniczość w warzywniku, czyli rukola ze szczypiorkiem.


Moje miejsce kontemplacji. Skrzynka stara, oryginalna, po jabłkach od Dobrych Ludzi, a nie marketowa malowana na biało.


I mija jeden z ostatnich majowych dni...


Byłabym zapomniała, a mam pytanie. Co TO jest? Może ktoś wie? Wyrosło pod ketmią, ale kiedyś była tu magnolia. Czyje to siewki?


Do czerwca!
Pozdravka.





















poniedziałek, 8 maja 2017

Majowo...

... a jakby zmienić pierwszą głoskę i drugą literę, to byłoby to, jak o tym maju myślę. Za dosadnie? Ani trochę, bo jaki jest ten maj? No, właśnie taki!
Był jeden dzień bez deszczu i wiatru. I bez słońca oczywiście. Dzień stworzony do odrabiania zaległości.
Odrabiałam zacięcie.
Tematem były zarośnięte obrzeża ze starych cegieł. Takie wykończenia są dobre, bo kosiarka jeździ sobie po nich gładko, fajnie odcinają się od zieleni, po oczach nie biją sztucznością. Warunek jeden - cegła musi być stara. Autentycznie stara, taka co to jak rzucimy jedną na drugą, to zadzwoni, a nie rozleci się, jak nowe marketowe. No i kładzione powinny być w poprzek, nie wzdłuż, bo wtedy efekt nijaki.
Niestety, po czasie obrzeża, mimo że pod nimi geowłóknina, wyglądają tak.


Paskudnie czyli. Mimo przycinania wąsów, po jakimś czasie trawa wchodzi kożuchem na cegły i trzeba cięcia radykalnego.


Zobaczcie różnicę. Szpadelek w dłoń i jedziemy dalej. M jedzie, ja wyciągam darń. Ciężko jest.


Cegła była w jednej trzeciej, a miejscami w połowie kompletnie zasłonięta. Po wyczyszczeniu wygląda zupełnie inaczej. Szpara między trawnikiem a cegłą zaraz zniknie.


Jeszcze wyskrobać mchy i porosty, niech dalej zarastają równiutko i powywozić urobek. Trzy taczki lądują na kompostowniku. Darń układamy górą do dołu, wiadomo i pozyskujemy cenną ziemię darniową właśnie.


A skoro już szpadle w użyciu, to zamiana na półokrągły i pomalutku powstaje sobie nowy zakątek pod świerkami.


Bergenie, tawułki, kilka host. Półokągły do wyznaczenia miejsca "tu nie kosić, to rosliny ozdobne, nie chwasty".
Szpadel półokrągły służy nie tylko do robienia jakże eleganckich kantów odcinających trawnik od czegokolwiek. Ma i takie zastosowania.


Wykorzystując pogodę sąsiad nie mający, bo my mamy, lęku wysokości powyciągał z rynien, poodczepiał od dachu i przyciął nam winobluszcz. Na jakiś czas starczy. Wygląda dziwnie, ale zarośnie szybko.


Kończy się czas tulipanów.


To dwa najpiękniejsze kolory.


I spokojnie przechodzi w czas przywrotników.


Pigwowce dalej w pąkach.


Nalewki będzie dostatek.


Zaczyna się festiwal różaneczników.


Rozwijają się hosty.


Pięknie wybarwia się klon japoński.


Mam go cztery lata i jeszcze żyje. W połowie żyje, bo połowa usechł, ale i tak wygląda bardzo "japońsko" w pokroju.


Tyle z podarowanego w miarę pogodnego dnia.

W niepogodę absolutną zajęłam się wielkim wazonem kupionym za grosze na wiadomej giełdzie. Stał sobie latami w piwnicznym kącie czekając na swój czas. Długo czekał, bo miał okropne niebieskie kwiatki i zielone liście, i w ogóle nie wiem, po co go przytachałam. Ale jak się człowiek nudzi, bo pogoda do dupy, to nagle wymyśli. Farba w psikatku! Niby nie biała, niby kremowa, a wyszło, jak wyszło.


To tylko przymiarka. Za mało schowany, nie taka na nim doniczka, nie taka w niej roślina, ale będzie dobrze. Z bakopą na przykład.

A kasztanowce mimo matur nie rozkwitły...


Taki maj... majowy.
Pozdravka.