Tu.
Króciutko, tytułem wstępu, opowiem.
Dziecięciem i małolatą będąc spędzałam w tym mieście najcudowniejsze wakacje. Dziadkowie, Lwowiacy, więc wiadomo, nieba przychylali i tajoj się trzęśli nad rzadko widywanymi [ gdzie Poznań, gdzie Lublin na mapie wiadomo] wnuczkami. Zapach dziadkowego warzywnika przetykanego kosmosami i nagiekiem czuję do dziś, tajemniczy ogród był za domem, towarzystwo miejscowe doborowe, więc ogromne sentymenty zostały.
Minęły lata, odległość jakby się zmniejszyła, więc szybka decyzja i jedziemy.
Pierwsza niespodzianka i wzruszenie już przy szukaniu noclegu. Nie mogłam uwierzyć, bo wklepałam ogólne co trzeba, a wyskoczyło coś, o czym nie marzyłam! Przemiłe pokoje gościnne w domu przylegającym do ówczesnego domu Dziadków.
Czary.
Zarezerwowałam natychmiast i nie zawiodłam się, bo lepiej być nie mogło. Pokój bez zarzutu, wszystko nowiutkie, czyściutkie, ale najważniejsze, a niespodziewane, że do dyspozycji miałyśmy zielony teren za domem,
...więc po śniadanku kawka pod jabłonką
i piękne okoliczności przyrody.
Oraz to, że okno gościnnego pokoju wychodziło na bramę TAMTEGO domu...
Tu przed laty mieszkali Dziadkowie.
Był więc ogród, a jest rezydencja. Z tujkami, bo jakże inaczej?
Ale są ślady.
Jest szopka.
A ta szopka pamięta...
Bo dechy te same.
I pokrzywy na granicy kiedyś dwóch, teraz trzech ogrodów, też.
Są schodki! Resztki schodków prowadzących do najbardziej tajemniczego ogrodu, choć nikt jeszcze tak ogrodów nie nazywał, o stylizacji na taki nie wspominając.
Tak to było, że tymi schodkami szybko myk myk i już - wiekowy orzech, stara ławka, spróchniała altanka, maliny, pokrzywy i cień; chłodny cudny cień w upalne dni.
Schodki też pamiętają...
Ale najpierw był wjazd do miasta. Nawigacja pogłupiała i wyniosła nas nie tam, gdzie miała. Popytałyśmy i po chwili...
... wiedziałam wszystko. Wodnik! Wiadomy znak. Już blisko.
Ten wodnik, to nie byle jaki wodnik. Czasza z pewnością większa jest od średniej wielkości wanny.
Potem było to, o czym już pisałam, rozgościłyśmy się w przytulnym lokum i ruszyłyśmy w miasto. Trzy dni szlakami wspomnień.
Króciutko, bez nudzenia.
Kościół, do którego zaganiała Babcia w każdą niedzielę, jest.
Park. Słyszałam o jego odnawianiu, czytałam, ale się zawiodłam. Czaru zabrakło, ot co!
Podobały mi się ławki i nawierzchnia..
Zegar, ale nie tak ukwiecony jak kiedyś, kapliczka taka jak dawniej i zakątek z lawendą, nowiutki.
KUL
Tu studiowała przez trzy semestry nasza Mama. Potem przeprowadzka do Poznania i inne studia.
Dziedziniec tak samo piękny, ale znowu mniej kolorowy.
Pomnika oczywiście nie było. Ten, to najładniejszy w morzu kiczowatych pomników przedstawiających wielkiego Polaka.
Uniwersytet rozbudowano i, o dziwo, udało się dobrze nowe połączyć ze starym.
Poczta. Niby nic, a dla mnie ważne miejsce. Kiedyś czekałam tu trzy godziny na zamówioną rozmowę, zresztą z M. Pora umierać, skoro pamięta się takie prehistoryczne okoliczności przeprowadzenia zwykłej rozmowy telefonicznej.
Stare miasto. Dawniej teren zakazany. Nic dobrego nie mogło się tu przypadkowej osobie przydarzyć. Pięknie tu, ale wiele jeszcze do zrobienia. Wszędzie takie kontrasty.
Prosta tablica na jednej z kamienic. Ciarki.
Zamek. Z rozmów Dziadków i Rodziców pamiętam grozę jaką budził. Miejsce kaźni z czasów wojny i okresu stalinowskiego. Zginęli tu Ich przyjaciele.
W wieży popełniano najcięższe zbrodnie na ludziach.
Ten kościół! Ten, na pewno ten. Ilu rzeczy się nie dopytało, ilu się już nie dowiemy. Więc po nikłych śladach, po maleńkich wyblakłych fotografiach, po echach dawnych rozmów ustalamy, że tylko ten kościół może być tym, gdzie miłość i wierność na dobre i złe czasy przysięgali sobie nasi Rodzice. Wytrwali.
Jeszcze jeden obowiązek. Dwie godziny błądziłyśmy po najstarszym cmentarzu Lublina i nie znalazłyśmy grobu Babci. Zawodna pamięć. Cmentarz tak piękny, że nie było czego żałować, ale z zawiedzione musiałyśmy dać za wygraną.
Następnego, ostatniego już dnia, wystarczył jeden telefon i klikniecie w klawiaturę miłej pani po drugiej stronie [ jakiej "drugiej stronie"? czego niby?]. Miałyśmy namiary, mogłyśmy z czystym sumieniem odhaczyć ostatnią pozycję na liście "musimy".
A ogród sobie zarastał. Ale o tym później.
Pozdravka.
Coś ten lipiec ma w sobie, że ciągnie człowieka w podróże sentymentalne. Ja też odbyłam taką podróż w czasie, tylko "mój" dom jest taki co bardziej zaniedbany (choć ma właścicieli) podupada tak strasznie, że popłakałam się z bezsilności. Pamiętam jak... te schody... ten ganek... ten betonik... ta drewutnia... a teraz wszystko rozlatuje się ze starości pozarastane pokrzywami, łopuchami... ehh... Nowi właściciele pozwolili pochodzić po posesji i miłościwie nie komentowali moich łez...
OdpowiedzUsuńEhhh... wróciłby człowiek...
No to mamy podobne uczucia, podobne przemyślenia i sentymenty. Łzy bardzo rozumiem.
UsuńLublin jest piękny.
OdpowiedzUsuńZakochałam się w tym mieście.
To miałaś bardzo sentymentalną podróż.
Serdecznie pozdrawiam:)*
Ja kocham to miasto od zawsze, jest, po Poznaniu, moim drugim miastem rodzinnym, jest i był dla mnie piękny.
UsuńPozdrowienia!
Lublin i okolice; Lwów, to i moje sentymenty. Z ciekawością zobaczyłam lubelski park, bo jakoś dotąd nie udało się. Ławki ładne faktycznie. Stylowe, angielskie. Trudne takie podróże i chyba jakość wewnętrznie- konieczne-oczyszczające:)
OdpowiedzUsuńDzięki:)
Trudne i, dobrze to ujęłaś, oczyszczające. Czuje się, jakbym wypełniła do końca cichy testament Mamy...
UsuńPark, jeden z najstarszych w kraju, wart zobaczenia.
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńLublin... cały czas patrzę jak się zmienia. W Twojej opowieści jeszcze ciekawszy. Pozdrawiam stąd:)
OdpowiedzUsuńWiem, wiem, że "stąd". Tak, czasem warto spojrzeć na to, co doskonale znane, innym okiem.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ze wsi dalekiej.
Ach, przepiękny post. Czytając go bardzo się wzruszyłam. Ja pochodzę właśnie z Lublina, wychowałam się u dziadków, ale niestety już nie ma nic, nawet ogrodu, stoją na nim bloki.
OdpowiedzUsuńSzkoda Gaju, że nic nie wiedziałam o Twoich korzeniach i przyjeździe w te strony. Mogłabyś odwiedzić mój ogród pod Lublinem, koło Jastkowa:) Wiem, wiem, cel wyjazdu był inny...
Jeszcze napiszę, że mój mąż korzenie ma w poznańskim, jego mama w czasie wojny przyjechała do Lublina z pierwszym mężem, zginął na Zamku, została i po wojnie studiowała na KUL-u:) Tak trochę podobna historia tylko w odwrotnym kierunku. Pozdrawiam ciepło.
Niesamowite... Patrz, jak losy się plączą, łączą... Rzeczywiście historia odwrócona... I zawsze, w historiach rodzinnych ludzi stamtąd, przewija się zamek, miejsce śmierci tylu wspaniałych ludzi.
OdpowiedzUsuńJastkowo to zaraz koło Lublina, prawda? Mijałyśmy po drodze kierunkowskaz z nazwą twojej miejscowości, zapamiętałam.
Pozdrowienia serdeczne.
Piękna opowieść, pozdrawiam z Lubelszczyzny:)
OdpowiedzUsuńDziękuję, pozdrawiam Ciebie i Lubelszczyznę.
UsuńJa również pozdrawiam z Lubelszczyzny :) A kaplicę na Zamku odwiedziłaś? Cudne pod względem estetycznym i bardzo oryginalne pod względem historycznym freski :)
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
A nie... żałuję, ale nie. Ale dobrze wiedzieć, może za dwa lata? Oby się udało!
UsuńCudownie zapamiętane obrazy z dzieciństwa na pewno nie jedna łezka poleciała piękny wpis serdecznie pozdrawiam
OdpowiedzUsuń