Zimno się zrobiło, deszczowo, a tu nadszedł sobie lipiec. Ogród odpada, nie ta pogoda, więc może opowiem historię pewnych klasowych spotkań, co obiecywałam.
No, niby nic ciekawego, takie spotkanie po latach, ale... Są to spotkania o tyle niezwykłe, że uczestniczą w nich same panie, z tej oto przyczyny, że miałyśmy niewątpliwą przyjemność chodzić do liceum żeńskiego. Zapachniało Urszulankami, ale to nie to. Liceum było państwowe, legalne, no i właśnie żeńskie. Trzydzieści pięć bab w jednej klasie! Musiało być ciekawie i było, oj było. Ale że, wszystko co piękne szybko mija, więc było i się skończyło. Matura, studia, każda z nas rozpoczęła dorosłe życie, a mnie z tych cudownych lat pozostały trzy przyjaźnie. Niestety, dwie z przyjaciółek od tak dawna, że prawie od zawsze, mieszkają na innych kontynentach. W kraju została jedna, najbliższa i była to przyjaźń do końca życia. Jej życia. Była zdolna, mądra, oczytana, zawsze ciekawa świata i ludzi, bardzo samodzielna, z ogromnym poczuciem humoru, no i była informatykiem, co imponowało mi najbardziej, bo samo słowo "komputer" i "program", znaczyło dla mnie wtedy to samym co "kosmos". Prawie równocześnie, w tym samym szpitalu urodziłyśmy dzieci; ona syna, ja córkę. Dzieci znały się więc od zawsze, a potem tak się zbliżyły, że, jak się dowiedziałam po latach, w czasach licealnych wspólnie wagarowali mieszkając sto dwadzieścia kilometrów od siebie. Ciągnęło ich ku sobie i nawet myślałyśmy, że coś z tego wyjdzie, ale nie. Pozostały sentymenty.
Jej syn zadzwonił do mnie pod koniec marca 2005 roku i opowiedział o chorobie, o tym jak ją lekceważyła, i o planowanej operacji na najwrażliwszym, na najbardziej tajemniczym organie jaki posiadamy; o operacji mózgu. Widziałyśmy się po raz ostatni w szpitalu. Krótko, serdecznie i z wielką świadomością, że żegnamy się na zawsze. Nie zapomnę blasku kwietniowego słońca, w jaki weszłam po opuszczeniu szpitala...
Na początku maja, na jej pogrzebie, spotkało się mnóstwo ludzi, których zawsze przyciągała, jak mgnes. Wśród nich była się grupa tamtych dziewczyn, z tamtej klasy, które żegnały swoją przewodniczącą, bo tylko ona mogła nią być. Bo tylko ona potrafiła nas jednoczyć.
I zjednoczyła znowu. Od tego czasu, pewnie za jej przyczyną, spotykamy się każdego roku w okresie dwóch rocznic; jej śmierci i naszej matury.
A ponieważ pogoda kulinarna, piekę chlebek i pożeram wszystko, co się da umieszać z rukolą. Oczywiście z ogrodu. Pycha!
Pozdrawiam lipowo, lipcowo.
Choć smutne to wspomnienie to pięknie i z wielkim uczuciem napisane. Takie przyjaźnie w życiu nie często się zdarzają. A chlebki wyglądają apetycznie. U mnie też leje i końca nie widać. Pozdrawiam mimo wszystko słonecznie. Ania:)
OdpowiedzUsuńWitaj Gaju, cudnie opowiedziana historia, łezki mi w oczach błyskają .Wspaniałe przyjaźnie się zawiązały, między Wami - kobietkami :)Oj, kaprysi nam lato,chyba wszędzie.Chlebki wybornie się prezentują, tylko schrupać ze świeżym masełkiem, mniam:D
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za odwiedzinki u mnie i oczywiście zapraszam:)
Pozdrawiam cieplutko i życzę dużo słoneczka :)
W Twoim sercu zostanie na zawsze. Chlebki wyglądają smakowicie. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMasz cudowny ogród, chętnie jeszcze Cię odwiedzę.
OdpowiedzUsuńBolesne kiedy przyjaciele odchodzą ale jeszcze bardziej boli, kiedy nie masz kogo przyjacielem nazwać!
OdpowiedzUsuńTak, to prawda, tylko nie każdy o tym wie. To słowo jest bardzo często nadużywane...
OdpowiedzUsuń