Rzutem na taśmę, bo zimno, bo mi się nie chce, bo mam tyle książek, ale jednak idę w jesienny mróz , bo taki mus.
Bo to już bardziej - pigwóweczka nalana, zdjęcie okropne, ale dowód jest!
Nie znoszę nieprzyciętych jesienią bylin. Wiem, dla jednych to sam urok, dla mnie bajzel, który na wiosnę przemieni się w superbajzel.
Przywrotniki więc czas ciąć.
Tnę ja i co widzę? Wielki kopiec mrówek, a na nim on. Mrówki kopiec, a on wyżej i znowu, i tak sobie w symbiozie.
Przywrotników mam dostatek, bo sieją się same.
I cudne są, szczególnie takie małe przywrotnikowe dzieci.
Sam urok.
Urok jest też w lobelii, która już nie zdąży, a byłaby cudna.
Szkoda, ale prawda, że jak wiosenna?
Tarasowe deski spod huśtawki ustawione.
Zabezpieczone.
Ordnung muss sein! A mus, to mus.
Liście niech sobie są, brzozowe, dereniowe, inne, ale dębowe nie. Nie rozłożą się, będą trwały czerwonym dywanem do nie wiadomo kiedy.
Zgrabiamy.
Jeszcze pozabierać zapomniane.
No, tak że ten, prawie po. Tylko skopanie warzywnika zostało.
Tu stosuję specyficzną filozofię.
Kopanie zostawiam na koniec końców jako uspokajacz sumienia. Wysiłek fizyczny, przez lekarzy zalecany, uprawiam w przerwach między kolejnymi przebłyskami słońca, rozdziałami książek i zjadanymi marcepankami - proszę bardzo, mam ruch, kalorie spalam, waga stoi.
Fitness club.
I takie to u mnie ostatki.
A teraz, zgodnie z obietnicą, mała próbka spisywanych historii rodzinnych.
Tytuł wspomnienia: "Jak daleko pada jabłko..."
Daleko. Czasem bardzo daleko.
Zaczęło się pięknie...
Był Lwów. Były lata dwudzieste ubiegłego wieku.
We wzorcowym wprost - mieszczańskim, statecznym i tradycyjnym - małżeństwie moich Dziadków wielkie wydarzenie! Syn, wspaniały, dorodny, pierworodny syn. Zbyszek.
Bum! Upadło pierwsze jabłko.
Za dwa lata wymarzona córeczka. Ala, moja mama.
Upadło drugie.
Tosieńka i Ładziu, bo tak do siebie mówili, nie mogą się nacieszyć. Sielanka.
Kilka lat później, z powodu pracy Dziadka, zamieniają Lwów na Poznań. Praca wiąże się w prawdzie z jego ciągłą nieobecnością w domu, ale nikt nie narzeka. Wynajmują piękne pięciopokojowe mieszkanie niedaleko Starego Miasta, dzieci się uczą, Broncia, "dziewczyna do wszystkiego", sprząta i gotuje, a Babcia prowadzi rodzinny interes, którym jest sklep obuwniczy przy prestiżowej ulicy. Skupuje skóry gadów, bo specjalizuje się w branży skórzanej. Lśniące skórki węży, jaszczurek i krokodyli są niemałym kapitałem. Żyć, nie umierać.
Idyllę zakłóca zachowanie dzieci. Nie szanują się. Ba, nie znoszą się, awanturują, wściekają i leją.
Mają już po kilkanaście lat i nic się nie zmienia. Siostra nie znosi brata, brat siostry.Na szczęście oboje świetnie się uczą, dużo czytają.
W pokoju Zbyszka światło gaśnie, gdy Babcia wykręca korki. Książki, książki, książki. Same przygodowe. Świat przygód i podróży wciąga i oszałamia.
Co On czytał, nie wiem, ale się naczytał.
Miał siedemnaście lat, kiedy w tym najporządniejszym i bogobojnym domu nastąpiło trzęsienie ziemi - Zbyszek uciekł z domu. Nie nagle. Ucieczkę, jak się okazało, planował i przygotowywał się do niej starannie. Na stole w swoim pokoju zostawił klucze od mieszkania, wyczyszczoną książeczkę oszczędnościową, kwit za zakup nowej marynarki, a mundurek szkolny odwiesił do szafy. Czyli - odchodzę, nie wrócę, mam pieniądze i rozpoczynam nowe życie. Listu nie zostawił.
Babcia szalała, zawiadomiła policję, wezwała Dziadka.
Poszukiwania uciekiniera trwały kilka dni. Namierzono go blisko morza. Już witał się z gąską, ahoj, morska przygoda na horyzoncie... i wpadł. Zatrzymano, wezwano ojca. Może wybryk zostałby potraktowany jako wybryk, a ojciec odzyskałby od policjantów marnotrawnego, ale okazało się, że Zbyszek z komisariatu się nie ruszy, dopóki nie oddadzą mu... jego broni. Jego własnego pistoletu, kupionego za swoje, że nielegalnie, nie przyjmował do wiadomości. "Prosimy syna przekonać". Jak Dziadek przekonał, nie wiem.
Powrócił z nieuzbrojonym marnotrawnym, wybłagiwał możliwość powrotu do szkoły, ale ksiądz katecheta się uparł, grzmiał o złym przykładzie i Zbyszek z liceum wyleciał. Z hukiem i wilczym biletem. Rok nauki stracony, za to dużo czasu na czytanie książek i szukanie pomysłu na ciekawe życie.
A potem wybuchła wojna i ahoj przygodo wreszcie się zaczęło.
Jabłko odleciało. Daleko, nie wyobrażacie sobie, jak daleko...
Może być?
Pozdravka.
Ostatkową opowieść przeczytałam jednym tchem i już czekam na ci dalszy... Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńŚwietna opowieść. Bardzo wciągająca. Czyta się jak świetną książkę. Klimat rewelacyjny. Zabierasz w inny świat!!! Brawo. <3
OdpowiedzUsuńHa, bo to był inny świat.
UsuńDzięki za dobre słowa.
Ty się jeszcze pytasz?!? Poproszę ciągi dalsze! I to szybko!
OdpowiedzUsuńPytam, bo nie wiem. Ciągi dalsze... Jak stworzę, to może, może.
UsuńNie może, może tylko do roboty:)
Usuńsię nie znam na sztuce pisania...... ale jak dla mnie swietne :)
OdpowiedzUsuńJa też się nie znam, dobrze, że to blog ogrodniczy i nie tylko, a nie literacki.
UsuńDzięki.
Prosimy o ciąg dalszy...Ewa
OdpowiedzUsuńBędzie, nie zaraz, ale będzie.
UsuńKochana, u mnie babcia, mama mego ojca i on- lwowiacy. Do Warszawy przenieśli się w 1930 roku. Dziadek (tata mego ojca) urodzony w Stęszewie, potem studia w Wiedniu. I patrz, poznali się we Lwowie, bo dziadek został tam dyrektorem jakiejś Spółki Kołek Rolniczych, a w tymże biurze pracowała moja babcia. I też mieli dwójkę dzieci- wpierw urodziła się córka a potem syn- mój ojciec.
OdpowiedzUsuńPisz dalej, to ciekawe.
Mam tu balkon, od strony południowej. Wymyśl, proszę, co powinnam na nim wiosną posadzić, by wyrobiło na słońcu.Gdy chodzę tu ulicami podziwiam dotąd kwitnące pelargonie. Nadal kwitną i to całkiem przyzwoicie.
Miłego;)
Patrz, jak to życie się plecie! Gdzie Rzym, gdzie Krym! Gdzie Stęszew, Wiedeń i Lwów. A poszukali się, odnaleźli, byli, żyli... Ech...
UsuńStęszew, to prawie Poznań, a do Wiednia moja babcia z ciocią jeździły na shoppingi.
Ja tez. Pozdrawiam :-)
OdpowiedzUsuńAle co też?
UsuńTeż pozdrawiam.
Jakby tu napisać ;-) Ekspresem przez życie i pokolenia. Na pewno ładnie piszesz :-)
OdpowiedzUsuńNo popatrz, że Twoi też w "butach" siedzieli!?!
OdpowiedzUsuń