Wyjechałam. Na kilka dni zrobiłam się wielkomiejska. Dyżurowałam przy Mamie chorej na zapalenie oskrzeli. Poszpitalna typowa historia. Niby zwyczajna, gdyby nie wiek, zerowa odporność spowodowana inną chorobą....
Nie było mi palemkowo, pisankowo, oj nie.
Miałam dużo czasu i pod ręką komputer Mamy. Trafiłam tu na stare zdjęcia, które kiedyś Jej przysłałam. Pooglądacie ze mną?
To ja w euforii urządzania pierwszych rabat. Skarpa łysa jak kolano, a ja szczęśliwa jak dziecko.
Na skarpie królowała rogownica i przestrzeń chwastorodna.
Młodziutki żywopłot, sosenki ledwo co posadzone, a zdjęcie zrobione do piosenki - "A ja rosnę i rosnę i niedługo przerosnę mamę tatę i sosnę!" Dziś Mańka w gimnazjum, mamę właśnie przerasta, sosnom na szczęście nie dała rady.
A to moje ukochane zdjęcie Marysi w brzozie. Taka fajna wsiowa dziewczynka w chusteczce.
I jeszcze jedno, żeby nie przynudzać. Pani na włościach w jakieś niedzielne południe.
Lata mijają... Ech, życie...
Wróciłam chora na klasyczną grypę; wysoka gorączka, kaszel, osłabienie. Potrwa tydzień, czyli do Świąt. Jestem zwolniona z serników, mazurków i żurków. Leżę i śpię, co jak wyczytałam, jest przy grypie zbawienne.
A Wy świętujcie, radujcie się!
Pozdravka.
Zaglądają, podglądają.
piątek, 29 marca 2013
poniedziałek, 18 marca 2013
O raju na ziemi.
Burzę rozpętałam, choć wiatru nie siałam.
Co ja zrobię z tym "złodziejstwem", nie wiem. Nie mam teraz czasu, nie mam do tego głowy, ale może, jak wszystko się uspokoi? Zobaczymy. W końcu nie powinniśmy godzić się na zabieranie nam własności.
Wiosny brak, to każdy widzi, a ogrodnicy jakby bardziej, prawdaż?
Szykując się do sezonu przyciachałam ostro moje oleandry. Czasem trzeba. Za duże, za rosochate, odmłodzenia żądne. W tym roku nie zakwitną, ale oblepią się młodym świeżym listowiem. Stoją w cieple, nawiezione i wyglądają tak.
Niby suche patyki, ale...
...po dokładnym przyjrzeniu się widać, że już za chwileczkę, już za momencik, z tych minipączków wyrosną dorodne liście.
Dwa większe egzemplarze, też przycięte, stoją w piwnicy. Te zazielenią się później.
Zarzekałam się, że żadnych pozastawianych parapetów. No i jak to bywa... Żal mi się zrobiło tych pelargonii, bo skoro przetrwały zimę w piwnicy. A co mi tam.
Mam problem z moim oliwnym skarbem. Niby wyczuł wiosnę i zaczynają się przyrosty.
Tylko na niektórych młodych liściach zaczynają usychać końcówki. Nie wiem, nie znam się na tyle, by diagnozować, ale może ktoś wie i powie, co to jest, jaka przyczyna, jak ratować? Nie mogłam zrobić lepszego zdjęcia, ale chciałam pokazać. Widzicie ten dolny po lewej?
A na deser odpowiedź dla Ewy z "Kolorów moich pasji'.
Za co lubię mój ogród?
Za to, że jest spełnieniem marzeń o posiadaniu własnego kawałka ziemi, na którym mogę zrobić sobie mój ziemski raj. Za ciszę, za ptaki, za żaby i dżdżownice. Za ciepło ziemi nagrzanej słońcem. Za ciężką pracę, która pozwala na niemyślenie. Za wszystkie kawy wypite pod wierzbą i za przeczytane tu książki. Za leżenie na huśtawce i wgapianie się w brzozy. Za rozmowy z córkami i śmiech dzieci. Za wino z M o zachodzie słońca. I za coś bezcennego - za obraz Mamy w ogrodzie. Za Jej zachwyty i radość.
A na koniec historyjka, która mi się przydarzyła.
Każdego roku , jakoś tak późną wiosną, nawiedza mnie dwóch miłych starszych panów. Są to świadkowie Jehowy. Serdecznie odprawiani z kwitkiem, spełniają jednak swa powinność i niezrażeni zaglądają.
Gdy zawitali ostatnio odbyła się taka rozmowa :
- Panowie, przecież wiecie, że mnie nie przekonacie.
- A wiemy, wiemy.
- No to po co się fatygujecie kolejny raz?
- My tylko chcemy zajrzeć do ogrodu. Wiemy, pani niczego nie potrzebuje, pani sama zrobiła sobie raj.
Ha, najpiękniejsza pochwała jaka słyszałam!
Pisząc oderwałam się na chwilę od zżerającego mnie strachu. Na chwilę.
Pozdravka.
Co ja zrobię z tym "złodziejstwem", nie wiem. Nie mam teraz czasu, nie mam do tego głowy, ale może, jak wszystko się uspokoi? Zobaczymy. W końcu nie powinniśmy godzić się na zabieranie nam własności.
Wiosny brak, to każdy widzi, a ogrodnicy jakby bardziej, prawdaż?
Szykując się do sezonu przyciachałam ostro moje oleandry. Czasem trzeba. Za duże, za rosochate, odmłodzenia żądne. W tym roku nie zakwitną, ale oblepią się młodym świeżym listowiem. Stoją w cieple, nawiezione i wyglądają tak.
Niby suche patyki, ale...
...po dokładnym przyjrzeniu się widać, że już za chwileczkę, już za momencik, z tych minipączków wyrosną dorodne liście.
Dwa większe egzemplarze, też przycięte, stoją w piwnicy. Te zazielenią się później.
Zarzekałam się, że żadnych pozastawianych parapetów. No i jak to bywa... Żal mi się zrobiło tych pelargonii, bo skoro przetrwały zimę w piwnicy. A co mi tam.
Mam problem z moim oliwnym skarbem. Niby wyczuł wiosnę i zaczynają się przyrosty.
Tylko na niektórych młodych liściach zaczynają usychać końcówki. Nie wiem, nie znam się na tyle, by diagnozować, ale może ktoś wie i powie, co to jest, jaka przyczyna, jak ratować? Nie mogłam zrobić lepszego zdjęcia, ale chciałam pokazać. Widzicie ten dolny po lewej?
A na deser odpowiedź dla Ewy z "Kolorów moich pasji'.
Za co lubię mój ogród?
Za to, że jest spełnieniem marzeń o posiadaniu własnego kawałka ziemi, na którym mogę zrobić sobie mój ziemski raj. Za ciszę, za ptaki, za żaby i dżdżownice. Za ciepło ziemi nagrzanej słońcem. Za ciężką pracę, która pozwala na niemyślenie. Za wszystkie kawy wypite pod wierzbą i za przeczytane tu książki. Za leżenie na huśtawce i wgapianie się w brzozy. Za rozmowy z córkami i śmiech dzieci. Za wino z M o zachodzie słońca. I za coś bezcennego - za obraz Mamy w ogrodzie. Za Jej zachwyty i radość.
A na koniec historyjka, która mi się przydarzyła.
Każdego roku , jakoś tak późną wiosną, nawiedza mnie dwóch miłych starszych panów. Są to świadkowie Jehowy. Serdecznie odprawiani z kwitkiem, spełniają jednak swa powinność i niezrażeni zaglądają.
Gdy zawitali ostatnio odbyła się taka rozmowa :
- Panowie, przecież wiecie, że mnie nie przekonacie.
- A wiemy, wiemy.
- No to po co się fatygujecie kolejny raz?
- My tylko chcemy zajrzeć do ogrodu. Wiemy, pani niczego nie potrzebuje, pani sama zrobiła sobie raj.
Ha, najpiękniejsza pochwała jaka słyszałam!
Pisząc oderwałam się na chwilę od zżerającego mnie strachu. Na chwilę.
Pozdravka.
sobota, 16 marca 2013
Siódme "nie kradnij", tak?
- Giga15 marca 2013 23:57Dość zimie, proszę o wiosnę. Popatrz na tą stronkę uważnie http://amarguedon.blogspot.com/Odpowiedz
- Ja ten blog obserwuję od dawna, bo są ciekawe zdjęcia. Zawsze zdawałam sobie sprawę, że on (właściciel bloga) nie jest w stanie zrobić zdjęć z całego świata sam, ale myślałam, że ma zgodę właścicieli zdjęć. Tak nie jest, jak widzisz po swoim zdjęciu. Jesteś już drugą osobą z Polski, o której ja wiem, że pokazał jej zdjęcia. Pisałam do niego w tej sprawie (miał wcześniej komentarze ) i on uważa, że piękno należy pokazywać, więc kopiuje zdjęcia, które chce i je pokazuje na swoim blogu. Uważa również, że mu to wolno robić, bo on z tych zdjęć nie czerpie zysków, więc to nie jest kradzież zdjęć. Ja już Twoje zdjęcie wyłapałam parę dni temu, ale zastanawiałam się czy Ci pisać o tym, bo się będziesz denerwować. Pozdrawiam.
Taka wymianka korespondencji nastąpiła. No. I co TO jest? Kradzież, czy działanie legalne? Jak sądzicie?
Kiedyś "Mójextradom" chciał wykorzystać moje zdjęcie. Napisali, zapytali, zaproponowali nawet jakąś usługę i Proszę bardzo - bierzcie. Ale, fakt, oni na tym chcieli zarobić. Zresztą, kiedyś już o tym pisałam, ale do tematu mi pasuje, więc się powtarzam.
Jakiś czas temu zaprzestałam podpisów na zdjęciach [ to akurat nie miało], powrócić do podpisywania? Nie chce mi się. A z drugiej strony... no nie wiem, nie wiem.
Z trzeciej zaś, strony, to moje ukochane zdjęcie, które, jak widać, nie tylko mnie się podoba.
Z czwartej, jaki piękny tytuł dostało; PRIMAVERA. No tak, WIOSNA jak żywa.
Zaczynam być przez to zdjęcie rozpoznawalna WE ŚWIECIE!!!, bo dotychczas tylko we kraju, przez publikację w MPO.
No? I co Wy na to?
Poza tym zimowo i smutno, ale to wiecie.
I zostałam nagrodzona - w prawo patrz -TYM. Dziękuję. Odpowiem.
Pozdravka.
czwartek, 14 marca 2013
A to Polska właśnie...
Dziś piszę, żeby z siebie wyrzucić i odreagować. Co? To, że szlag mnie trafia. A trafia mnie na organizację służby zdrowia [no, nic nowego, ja wiem] , ale nie tylko. Również na państwo, które na taką organizację, a raczej dezorganizację swoich służb przystaje, nagradzając się, czyli swoich urzędasów wielką kasą na każdym kroku i na nas, że się z tym wszystkim, jak potulne barany, godzimy.
Było tak.
Mama dostała wypis ze szpitala. Nic to, że bez ostatecznej diagnozy, ze skierowaniem do bardziej specjalistycznej poradni, ważne, że wypis. Wypis tak, odwiezienie karetką już nie. Na wyrażone zdziwienie dowiedziała się, że jest osobą chodzącą, a takim żadne odwożenie nie przysługuje. Owszem, Mama chodzi. Z wielkim trudem, tylko z balkonikiem i z pewnością nie wejdzie na drugie piętro, a na drugim mieszka. Ale CHODZI? No... chodzi. Więc o co chodzi? Chodzi o to, że takie są przepisy, że jak chodzi... Tu koło się zamknęło, już wiedziałam - wiadomo o co chodzi, jak nie wiadomo, o co chodzi.
Mama postanowiła się nie denerwować, mieć gdzieś bardzo ważne przepisy i zamówić sobie karetkę prywatnie, po czym zawiadomiła mnie, jak się rzeczy mają.
Tu trafił mnie rzeczony szlag. Bo owszem, moją Mamę stać na takie fanaberie, jak dowozy na życzenie i wnoszenie się w wózkowej lektyce po schodach, ale gdyby na Jej miejscu był ktoś, a wielu jest takich, kogo na to nie stać?
Jestem z natury spokojną osobą. Do czasu. Do momentu, gdy widzę krzywdę, bądź znieczulicę dotykającą dzieci i osoby starsze.
Wiec net, wszelkie informacje dotyczące szpitala, telefony. Grzeczne, ale baaardzo stanowcze rozmowy z prośbą o podanie regulujących powyższą sprawę przepisów, które, jako obywatelka mam prawo znać. Nawet długo nie trwało. Po pół godzinie miła pani z sekretariatu szpitala poinformowała mnie, że Mama odwieziona zostanie i to CAŁKOWICIE bezpłatnie do domu. Łaska urzędnicza bez granic - bezpłatnie!
No coś podobnego! Przepisy, święte urzędasowe przepisy straciły nagle moc prawną?
Koniec końców Mama po czterech godzinach oczekiwania na karetkę, do domu dotarła.
To mikron okropnych rzeczy dziejących się każdego dnia w naszym kraju. Kraju nie potrafiącym sobie dać rady z prostymi problemami, o skomplikowanych nie wspominając. Kraju skłóconym i tak nieprzyjaznym jego obywatelom. Kraju zamiatającym pod dywany afery mięsne, jajeczne i solne i te, o których nie mamy pojęcia. Kraju pustych haseł wyborczych i niedotrzymywanych obietnic. Kraju niewyobrażalnych fortun i tak samo niewyobrażalnej biedy.
Naszym kraju.
Odreagowałam.
Dziś rano minus siedemnaście stopni.
Śniegu dosypało.
Zmarnowałam bukszpany?
Hiacynty długo jeszcze nie zakwitną. A chciały.
Drzewa śpią dalej.
Magnolia.
Kosodrzewina w śnieżnym puchu.
Tylko w domu wiosennie.
I tego nam życzę - jak najszybciej takiej zieleni w ogrodach.
Mam przed sobą ciężki czas. Diagnozy wprawdzie brak, ale podejrzenie, bardzo złe podejrzenie, jest.
Stoję w oknie i patrzę w śnieżną dal. Bezsilność.
Pozdravka.
Było tak.
Mama dostała wypis ze szpitala. Nic to, że bez ostatecznej diagnozy, ze skierowaniem do bardziej specjalistycznej poradni, ważne, że wypis. Wypis tak, odwiezienie karetką już nie. Na wyrażone zdziwienie dowiedziała się, że jest osobą chodzącą, a takim żadne odwożenie nie przysługuje. Owszem, Mama chodzi. Z wielkim trudem, tylko z balkonikiem i z pewnością nie wejdzie na drugie piętro, a na drugim mieszka. Ale CHODZI? No... chodzi. Więc o co chodzi? Chodzi o to, że takie są przepisy, że jak chodzi... Tu koło się zamknęło, już wiedziałam - wiadomo o co chodzi, jak nie wiadomo, o co chodzi.
Mama postanowiła się nie denerwować, mieć gdzieś bardzo ważne przepisy i zamówić sobie karetkę prywatnie, po czym zawiadomiła mnie, jak się rzeczy mają.
Tu trafił mnie rzeczony szlag. Bo owszem, moją Mamę stać na takie fanaberie, jak dowozy na życzenie i wnoszenie się w wózkowej lektyce po schodach, ale gdyby na Jej miejscu był ktoś, a wielu jest takich, kogo na to nie stać?
Jestem z natury spokojną osobą. Do czasu. Do momentu, gdy widzę krzywdę, bądź znieczulicę dotykającą dzieci i osoby starsze.
Wiec net, wszelkie informacje dotyczące szpitala, telefony. Grzeczne, ale baaardzo stanowcze rozmowy z prośbą o podanie regulujących powyższą sprawę przepisów, które, jako obywatelka mam prawo znać. Nawet długo nie trwało. Po pół godzinie miła pani z sekretariatu szpitala poinformowała mnie, że Mama odwieziona zostanie i to CAŁKOWICIE bezpłatnie do domu. Łaska urzędnicza bez granic - bezpłatnie!
No coś podobnego! Przepisy, święte urzędasowe przepisy straciły nagle moc prawną?
Koniec końców Mama po czterech godzinach oczekiwania na karetkę, do domu dotarła.
To mikron okropnych rzeczy dziejących się każdego dnia w naszym kraju. Kraju nie potrafiącym sobie dać rady z prostymi problemami, o skomplikowanych nie wspominając. Kraju skłóconym i tak nieprzyjaznym jego obywatelom. Kraju zamiatającym pod dywany afery mięsne, jajeczne i solne i te, o których nie mamy pojęcia. Kraju pustych haseł wyborczych i niedotrzymywanych obietnic. Kraju niewyobrażalnych fortun i tak samo niewyobrażalnej biedy.
Naszym kraju.
Odreagowałam.
Dziś rano minus siedemnaście stopni.
Śniegu dosypało.
Zmarnowałam bukszpany?
Hiacynty długo jeszcze nie zakwitną. A chciały.
Drzewa śpią dalej.
Magnolia.
Kosodrzewina w śnieżnym puchu.
Tylko w domu wiosennie.
I tego nam życzę - jak najszybciej takiej zieleni w ogrodach.
Mam przed sobą ciężki czas. Diagnozy wprawdzie brak, ale podejrzenie, bardzo złe podejrzenie, jest.
Stoję w oknie i patrzę w śnieżną dal. Bezsilność.
Pozdravka.
poniedziałek, 11 marca 2013
Mija czas.
Podczytuje, komentuję, zabijam czas, zagłuszam myśli. Nie odpowiedziałam na Wasze komentarze. Nie mam siły, przepraszam, dziękuję. Jeszcze raz dziękuję za dobre słowa.
Poważne kłopoty, a choroby bliskich do takich należą, przewartościowują i weryfikują nasze myślenie; ważne, staje się nieważne, istotne, nieistotne, pilne można odłożyć.
Jest nagle czas na wspomnienia, na myśli o przemijaniu, na próbę godzenie się z nieuchronnym. Może panikuję? Oby.
Kolejny raz biorę tę książkę do ręki.
Szaleństwo czytania mam po Mamie, miłość do przyrody po Tacie. To kwintesencja obu "spadków".
Zobaczyłam tę książkę na wystawie, przewertowałam w księgarni i odpuściłam. Bo ileż można, bo kasa, wtedy potrzebna bardziej na dokończenie remontu i na tysiąc innych rzeczy, niż na kolejną książkę.
Użaliłam się Mamie i już ją miałam.
Z piękną dedykacją.
Ogrodniczce w cudzysłowie. I słusznie. Jaka tam ze mnie ogrodniczka, zielone lubię, zapach ziemi lubię, dotyk ziemi lubię, ot i wszystko. Gładzę okładkę, przeglądam, odkładam na półkę, wyjmuję...
Podręczną bibliotekę mam w sypialni, a meble pochodzą z dawnego mieszkania Rodziców. "Komandory" z lat sześćdziesiątych w bardzo wówczas luksusowej wersji. Klasyka. I wspomnienia.
Na zewnątrz zima.
Nie myślę o pisankach, ale Wielkanoc, chcę, czy nie chcę, nadchodzi. Żywy dowód, proszę.
Kic, kic i samoistna zmiana położenia dekoracji ogrodowej.
Tata uczył; uszy zająca, to słuchy, oczy - trzeszcze, a nogi - skoki. Oto ilustracja-nasłuchuje, wytrzeszcza, zaraz skoczy. Logiczne.
Tak minęła sobota, niedziela, zaczyna się kolejny dzień, a śnieg sypie, sypie i przedwiośnie zmieniło się w kolejną w tym roku zimę.
Pozdravka.
Poważne kłopoty, a choroby bliskich do takich należą, przewartościowują i weryfikują nasze myślenie; ważne, staje się nieważne, istotne, nieistotne, pilne można odłożyć.
Jest nagle czas na wspomnienia, na myśli o przemijaniu, na próbę godzenie się z nieuchronnym. Może panikuję? Oby.
Kolejny raz biorę tę książkę do ręki.
Szaleństwo czytania mam po Mamie, miłość do przyrody po Tacie. To kwintesencja obu "spadków".
Zobaczyłam tę książkę na wystawie, przewertowałam w księgarni i odpuściłam. Bo ileż można, bo kasa, wtedy potrzebna bardziej na dokończenie remontu i na tysiąc innych rzeczy, niż na kolejną książkę.
Użaliłam się Mamie i już ją miałam.
Z piękną dedykacją.
Ogrodniczce w cudzysłowie. I słusznie. Jaka tam ze mnie ogrodniczka, zielone lubię, zapach ziemi lubię, dotyk ziemi lubię, ot i wszystko. Gładzę okładkę, przeglądam, odkładam na półkę, wyjmuję...
Podręczną bibliotekę mam w sypialni, a meble pochodzą z dawnego mieszkania Rodziców. "Komandory" z lat sześćdziesiątych w bardzo wówczas luksusowej wersji. Klasyka. I wspomnienia.
Na zewnątrz zima.
Nie myślę o pisankach, ale Wielkanoc, chcę, czy nie chcę, nadchodzi. Żywy dowód, proszę.
Kic, kic i samoistna zmiana położenia dekoracji ogrodowej.
Tata uczył; uszy zająca, to słuchy, oczy - trzeszcze, a nogi - skoki. Oto ilustracja-nasłuchuje, wytrzeszcza, zaraz skoczy. Logiczne.
Tak minęła sobota, niedziela, zaczyna się kolejny dzień, a śnieg sypie, sypie i przedwiośnie zmieniło się w kolejną w tym roku zimę.
Pozdravka.
środa, 6 marca 2013
Praca wre.
Wre i warczy!
Pewnie u Was też czas wielkiego cięcia. U mnie było dziś tak.
Niby niewinnie, ale wycięcie tych grubasów pochłonęło sporo kalorii.
Pod ostrze sekatora poszły wszystkie kolory.
A potem... Zwykle było wielkie ognisko, ale w tym sezonie gałęzie zamiast ognia pochłaniała ta maszyna.
Taczka zapełniała się błyskawicznie, choć maszyneria chwilami ledwo dyszała, prychała, a nawet stawała okoniem.
Po akcji zrobiło się czyściutko. Krzewy przycięte wzorcowo. Ocena subiektywna, ale się chwalę.
Derenie.
Co by było, gdyby nie ciąć? Nie byłoby czerwono. Starsze pędy szarzeją, zatracając rubinową barwę.
Pęcherznice.
Cięte stają się bardziej eleganckie, zadbane.
Pięciorniki.
Trzeba ciąć krótko każdej wiosny. Inaczej zaczną przypominać z rzadka kwitnący i mocno zużyty mop.
Krótka przerwa i pierwsza kawa w ogrodzie. Szybko stygnie. Następna będzie w termokubku.
Co jeszcze? Lawenda.
Tawuły czekają. Nie zdążyłam, bo wdałam się w trawy.
Miskant.
Imperata.
I wszystkie inne.
Wierzby nie, dopiero po kotkach.
I wreszcie koniec. Na dzisiaj. Niektórzy pracuję, inni się lenią i smakują wiosnę inaczej.
Wiosna. Niby wiosna, a skowronków nie ma. Niby wiosna, a zapowiadają mrozy. Ale zaczęło się i to jest ważne!
I jeszcze mikroskopijna wiosna na rabatach.
Ledwo żyję, ale jak pięknie żyję!
I tu miał być koniec wpisu i byłby, gdyby nie wiadomość od siostry z izby przyjęć, że Mama, że bardzo złe wyniki, że szpital... Nic więcej. Mama. To dla Niej ten ogród. Bardzo się boję.
Pozdravka.
Pewnie u Was też czas wielkiego cięcia. U mnie było dziś tak.
Niby niewinnie, ale wycięcie tych grubasów pochłonęło sporo kalorii.
Pod ostrze sekatora poszły wszystkie kolory.
A potem... Zwykle było wielkie ognisko, ale w tym sezonie gałęzie zamiast ognia pochłaniała ta maszyna.
Taczka zapełniała się błyskawicznie, choć maszyneria chwilami ledwo dyszała, prychała, a nawet stawała okoniem.
Po akcji zrobiło się czyściutko. Krzewy przycięte wzorcowo. Ocena subiektywna, ale się chwalę.
Derenie.
Co by było, gdyby nie ciąć? Nie byłoby czerwono. Starsze pędy szarzeją, zatracając rubinową barwę.
Pęcherznice.
Cięte stają się bardziej eleganckie, zadbane.
Pięciorniki.
Trzeba ciąć krótko każdej wiosny. Inaczej zaczną przypominać z rzadka kwitnący i mocno zużyty mop.
Krótka przerwa i pierwsza kawa w ogrodzie. Szybko stygnie. Następna będzie w termokubku.
Co jeszcze? Lawenda.
Tawuły czekają. Nie zdążyłam, bo wdałam się w trawy.
Miskant.
Imperata.
I wszystkie inne.
Wierzby nie, dopiero po kotkach.
I wreszcie koniec. Na dzisiaj. Niektórzy pracuję, inni się lenią i smakują wiosnę inaczej.
Wiosna. Niby wiosna, a skowronków nie ma. Niby wiosna, a zapowiadają mrozy. Ale zaczęło się i to jest ważne!
I jeszcze mikroskopijna wiosna na rabatach.
Ledwo żyję, ale jak pięknie żyję!
I tu miał być koniec wpisu i byłby, gdyby nie wiadomość od siostry z izby przyjęć, że Mama, że bardzo złe wyniki, że szpital... Nic więcej. Mama. To dla Niej ten ogród. Bardzo się boję.
Pozdravka.
Subskrybuj:
Posty (Atom)