Tej oliwki.
Brawo!
Oliwka ma malusieńkie owocki, a ja szykuję się do tłoczenia na zimno.
Remonty, wyjazdy, czasu brak, blog w upadku. Ogród malowniczo się zapuszcza bez mojego udziału.
A miało być tak, że "zobaczysz, zobaczysz, przyjdzie czas, że tylko książki będziesz czytać na huśtawce".
Taaa... kiedy? Nigdy. Ale to wiem teraz, a kiedyś święcie wierzyłam w nadejście magicznej chwili.
Poznań, na szybko, bo konieczność, nie zachcianka. Po spełnionej owej "koniczności" spacery.
Krążę po miejscach znanych i podziwiam zielone, coraz zieleńsze miasto.
Odnowione domy i ukwiecone balkony.
Wierzcie, jest ich coraz więcej, odnowionych domów i balkonów w kwiatach.
Ruin brak.
Coraz więcej zapaleńców umaja na zielono, a nawet mocno kolorowo, przestrzenie między domami a chodnikami.
To nic, że tuje, że iglaste, ale są!
Tu trochę kolorku krzewiastego i już ładnie.
Inny spacer, inny widok z okien mieszkańców. Dobra zmiana chciałoby się rzec.
Spacerkiem zawędrowałam w okolice pewnego bliskiego mojemu sercu szpitala.
Tu, po urodzeniu córki, w okienku obok wejścia czekałam na tajne schadzki, bo odwiedziny w owych czasach nie wchodziły w grę.
Szpital, jak szpital, ale warunki...
Lekarze, pomijając to, że każdy młody i przystojny, byli prawdziwymi lekarzami nie skażonymi parciem na kasę, a na sukcesy zawodowe w postaci zdrowo urodzonych i zdrowo wrzeszczących niemowląt. A był to odział patologii ciąży, na którym leżałam dwa miesiące i wiem, co piszę.
Owszem, sale były duże, ale w ciągu dnia jeszcze większą salą stawał się ogromny, cienisty, kolorowy ogród, gdzie wystawiano polowe łóżka i leżaki i pilnowano zalecenia leżeć, leżeć i tylko leżeć. Zalecenia sprawdzano i wspomagano żółtymi tabletkami.
Ogród, ponieważ obiekt jest dawnym klasztorem, otoczony jest z trzech stron wysokim pięknym murem, dającym intymność. Nikt nie mógł zajrzeć do szpitala w ogrodzie. Ach, posiadać taki mur!
Wychodziło się do owego ogrodu prosto z sal, bo czwartą ścianą był budynek szpitala.
Dziś ogród nie jest ogrodem, a marną namiastką, do której bez trudu weszłam.
Namiastka.
Trawka, drzewa, kilka niewygodnych ławek i pustka. Żadnej pacjentki, żadnego gwaru, cisza.
Szkoda.
Po porodzie leżałam kilka godzin pod ścisłą obserwacją naprzeciwko okna z widokiem na ten park. Charakterystyczny budynek w głębi pozwala ustalić lokalizację.
Drugą córkę też urodziłam w tym szpitalu. Ufałam mu, no i zadbałam o dobre miejsce urodzenia, mimo że wtedy nie był to już mój rejon. Usłyszałam wprawdzie, że pani nie powinna, ale na moje, to mnie odwieźcie, lekarz machnął ręką i olał "procedury". Dziś niemożliwe.
Ciężarne i karmiące dalej, pod groźbami, musiały codziennie wypijać kubek dawnej PRL-lowskiej, więc zdrowej, kwaśnej, pełnej żywych dobrych bakterii śmietany. Nie było nasłodzikowanych i podgumowanych jogurtów.
Po co ja to piszę?
Bo sentymenty, bo kocham moje miasto, bo żal mi tej zmiany, złej zmiany. Bo nie wszystko "wtedy" było gorsze, bywało i lepsze. Bo ciekawa jestem, czy macie, i jakie, swoje wspomnienia ze swojego "wtedy"?
No i jeszcze dlatego, że nie zdążyłam polatać po ogrodzie z aparatem. Na razie porządkuję po deszczach i wichurach, pielę, pielę, a w niedzielę nowa podróż w Polskę.
Pozdravka.