Mam dwie pasje, może bardziej dwa świry, fioły, jak kto chce.
Świr wiosenno- letni, czyli ogrodowy i jesienno-zimowy, książkowy. Pierwszy przenika się z drugim, odwrotnie nie bardzo.
A że trwa pierwszy, to się przenika. Czytam. I odwiedzam bibliotekę, jak wiecie. Biblioteka przyjazna, pożyczać mogę bez ograniczeń. Uwielbiam powroty z ogromną pełną książek torbą. Jestem bezpieczna, nie zabraknie.
Tyle wstępu.
Porządkując mieszkanie po Mamie znalazłam wśród Jej książek karteczkę. Była to karteczka na pół złożona, karteczka- bilecik, może karteczka- pocztówka, z pięknego papieru z równie piękną akwarelką po obu zewnętrznych stronach, a w środku krótki liścik od koleżanki z podpisem i datą.
Nadawcą i autorem kartki była koleżanka Mamy, artysta plastyk. Stąd mój zachwyt nad małym dziełkiem.
Razem z dużą częścią księgozbioru Mamy zabrałam karteczkę i odtąd służyła mi ona wiernie jako zakładka do kolejno czytanych książek.
Przekładałam z tomu do tomu, aż razu pewnego, gdy zabrałam się za apetycznie wyglądającą lekturę, stwierdziłam, że zakładki brak. Przeszukawszy co się dało i przemyślawszy gdzie mogła się podziać, dotarło do mnie, że zakładka została oddana z ostatnia partią książek do biblioteki i jest po niej. Niby bzdura, ale dla mnie ważna. Bardzo ważna.
Minął czas. Kolejne odwiedziny w bibliotece. Nawet miałam zamiar zapytać pań bibliotekarek, czy przypadkiem... ale.
Chodzę sobie między półkami, działami, wybieram, sprawdzam z moim spisem lektur, które należy przeczytać. Lubię ten kimat. Docieram do nowości. I tu, bez namysłu, automatycznie sięgam po TĘ książkę.
Biorę ją do ręki, a z niej wypada nie karta biblioteczna, o czym byłam przekonana, co zdarza się nagminnie, a moja zakładka -akwarelka... Oniemiałam.
Stałam miło oszołomiona. Bo jak to? Ktoś pożyczył czytaną kiedyś przeze mnie lekturę, znalazł zakładkę, nie wyrzucił, przełożył ją do czytanej przez siebie TEJ książki i TA książka sama wpada mi w ręce?
To Mama z Księdzem?
Bo że Tato nie raz wyciągał rękę z przestworzy ratując mnie przed wszelkimi zagrożeniami, które niechybnie skończyć się powinny tragicznie, to wiem.
A może ja to sobie wszystko tak tłumaczę dla dodania dramatyzmu fabule życia?
Oderwanie od codzienności, zatrzymanie, przemyślanie... Czasem trzeba.
Żeby kontemplować zachody.
Cieszyć się mgłami.
Rozkoszować cieniem w upale.
Móc czytać kolejne książki.
O poranku przy kawie widzieć sarny w oddali i parę wilg z bliska.
Jakieś własne przemyślenia, doświadczenia? Macie?
Pozdravka.
Taka historia! Bardzo ciekawa i ładna. Kiedyś miałam też taką, którą pamiętam chyba od 40 lat, dziwną i ładną może nie podobną ale ciekawą. Przychodzę ze szkoły z jakimś smuteczkiem i muszę zadzwonić do Mamy do pracy, opowiedzieć bo smuteczek gryzie duszę. Dzwonię a w słuchawce słyszę głos Taty i pytanie: skąd córciu znasz ten numer, skąd wiedziałaś gdzie jestem? I tu sedno sprawy - Mama w tym czasie nieobecna, bo szef przerzucił ją do innego działu. Tato w innym pokoju w swojej pracy, nie tym co zawsze, zastępuje kolegę. A ja ze smuteczkiem dzwonię bezbłędnie do Niego, choć nie znam numeru. Podobno różnił się tylko jedno cyfrą od Maminego. Ktoś Na Gorze czuwał, bo smutek minął - do dziś wierzę:)
OdpowiedzUsuńOt takie historie!
Pozdrawiam:)
Widzisz, o takie historie właśnie mi chodzi. Zdarzają się, więc...? Czy to tylko zbiegi okoliczności? Ja też wierzę, że Ktoś.
OdpowiedzUsuńW końcu w coś trzeba wierzyć :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Wydaje mi się że przypadków nie ma, świat działa jak mechanizm którego rozbieranie na czynniki pierwsze dopiero zaczęliśmy ( o podejście empiryczne, takie stricte naukowe mi biega, a nie o koncepcje filozoficzne, trudno sprawdzalne silą rzeczy i wypierane przez coraz to nowsze przemyślenia ). Jestem co prawda kimś takim niedowierzającym ( daleko mi do wszelkich religii instytucjonalnych jak też do ateizmu - nie lubię ograniczeń i tez przyjmowanych a priori, otwartość sprzyja poznaniu ), ale nie neguję takiego zwyczajnego ludzkiego doświadczenia. Czterdzieści parę lat temu ludzie z powodu możliwości technicznych medycyny zaczęli ( dość masowo ) opisywać stany okołośmiertne, dziś takie doświadczenia to dziedzina badań naukowych, ale ja pamiętam czasy kiedy to było "dziwne" bajanie nielicznych jednostek, ignorowane przez tzw. światłych. Teraz w takich zagadnieniach grzebią jak w starym samochodzie, jednak nadal jesteśmy na etapie "umysł jest funkcją mózgu" i "cholera, czym jest właściwie ta świadomość". Głównie opisujemy fragmentaryczne działanie organizmu, do zrozumienia jak i przede wszystkim dlaczego działa tak a nie inaczej wcale nie jest tak blisko jak się niektórym wydaje ( kocham ten "fukuyamizm" we wszelkich dziedzinach ). Jak sami nie wiemy do końca jak działamy i dlaczego, to co tu dopiero mówić o tym co nas otacza. Metoda na rzeczywistość nr 1 ( prawie każdy z nas to robi ) - zaufać głębokiemu własnemu przekonaniu, metoda nr 2 ( przychodzi z trudem i najczęściej nie kasuje w pełni metody nr 1 ) - obserwować, wyciągać wnioski, starać się nie ufać niczemu co nie zostało dowiedzione.
OdpowiedzUsuńMyślę że zimne podejście czyli metoda nr 2 jest w praktyce niemożliwa, każdy hołubi jakieś tam przekonania. Na szczęście w nauce przekonanie że tzw. duchowość człowieka jest kwestią nieistotną odchodzi do lamusa ( trzeba przyznać że z trudem ). Szczerze pisząc jestem ciekawa i mam nadzieję że dożyję tych czasów kiedy zaczną na bardzo poważnie ( publikacje, publikacje ) zajmować się sprawą potrzeby ewolucyjnego rozwoju w mózgu tych wszystkich stref odpowiadających za głębokie przeżycia ( układ limbiczny tajemnicą tajemnic, do wyjaśnienia jego całkowitej roli w stymulacji kory to chyba żaden szanujący się naukowiec jeszcze nie pretenduje ) i wyjdą trochę poza to sakramentalne "było potrzebne bo pitu- pitu rozwój społeczny, pitu- pitu, zwiększone szanse na przeżycie, pitu - pitu " starannie ignorując fakt że takiemu pantofelkowi to do przeżycia nawet mózg nie jest potrzebny, więc skąd taka potrzeba ewolucji w kierunku organizmu niesłychanie skomplikowanego? "Umysł funkcją mózgu" ale do cholery dlaczego?!
Ale się wypisałam, nawet do końca nie jestem pewna czy na temat.:-/
A ja przeczytałam z ciekawością. Otóż to. Takie historie jak Gai dają mi oparcie, że jest jakiś Stwórca i Wielki Reżyser, że wszystko jest po coś a my nie jesteśmy pojedynczą nitką, wraz z innymi tworzymy tkaninę.
UsuńGaju, jaka to piękna historia. I ten ktoś, kto przełożył, nie wyrzucił, jaki to piękny człowiek musi być :)
OdpowiedzUsuńTakie historie pozwalają się zastanowić,coś lub o czymś pomyśleć ,może uwierzyć na nowo,tak chyba ze mną tak jest.
OdpowiedzUsuńpiękna i wzruszająca historia ...
OdpowiedzUsuń