Zaglądają, podglądają.

wtorek, 19 lipca 2016

Letnie sentymenty.

Zagadka rzutem na taśmę rozwiązana! Zawzięta Dusia odgadła. Nie wiem jakim cudem, ale odgadła, że drobne białe kwiecie na tarasowych deskach, to kwiat oliwki.
Tej oliwki.


Brawo!
Oliwka ma malusieńkie owocki, a ja szykuję się do tłoczenia na zimno.

Remonty, wyjazdy, czasu brak, blog w upadku. Ogród malowniczo się zapuszcza bez mojego udziału.
A miało być tak, że "zobaczysz, zobaczysz, przyjdzie czas, że tylko książki będziesz czytać na huśtawce".
Taaa... kiedy? Nigdy. Ale to wiem teraz, a kiedyś święcie wierzyłam w nadejście magicznej chwili.

Poznań, na szybko, bo konieczność, nie zachcianka. Po spełnionej owej "koniczności" spacery.
Krążę po miejscach znanych i podziwiam zielone, coraz zieleńsze miasto.
Odnowione domy i ukwiecone balkony.


Wierzcie, jest ich coraz więcej, odnowionych domów i balkonów w kwiatach.
Ruin brak.
Coraz więcej zapaleńców umaja na zielono, a nawet mocno kolorowo, przestrzenie między domami a chodnikami.


To nic, że tuje, że iglaste, ale są!
Tu trochę kolorku krzewiastego i już ładnie.


Inny spacer, inny widok z okien mieszkańców. Dobra zmiana chciałoby się rzec.

Spacerkiem zawędrowałam w okolice pewnego bliskiego mojemu sercu szpitala.


Tu, po urodzeniu córki, w okienku obok wejścia czekałam na tajne schadzki, bo odwiedziny w owych czasach nie wchodziły w grę.
Szpital, jak szpital, ale warunki...
Lekarze, pomijając to, że każdy młody i przystojny, byli prawdziwymi lekarzami nie skażonymi parciem na kasę, a na sukcesy zawodowe w postaci zdrowo urodzonych i zdrowo wrzeszczących niemowląt. A był to odział patologii ciąży, na którym leżałam dwa miesiące i wiem, co piszę.
Owszem, sale były duże, ale w ciągu dnia jeszcze większą salą stawał się ogromny, cienisty, kolorowy ogród, gdzie wystawiano polowe łóżka i leżaki i pilnowano zalecenia leżeć, leżeć i tylko leżeć. Zalecenia sprawdzano i wspomagano żółtymi tabletkami.
Ogród, ponieważ obiekt jest dawnym klasztorem, otoczony jest z trzech stron wysokim pięknym murem, dającym intymność. Nikt nie mógł zajrzeć do szpitala w ogrodzie. Ach, posiadać taki mur!


Wychodziło się do owego ogrodu prosto z sal, bo czwartą ścianą był budynek szpitala.



Dziś ogród nie jest ogrodem, a marną namiastką, do której bez trudu weszłam.
Namiastka.


Trawka, drzewa, kilka niewygodnych ławek i pustka. Żadnej pacjentki, żadnego gwaru, cisza.


Szkoda.
Po porodzie leżałam kilka godzin pod ścisłą obserwacją naprzeciwko okna z widokiem na ten park. Charakterystyczny budynek w głębi pozwala ustalić lokalizację.


Drugą córkę też urodziłam w tym szpitalu. Ufałam mu, no i zadbałam o dobre miejsce urodzenia, mimo że wtedy nie był to już mój rejon. Usłyszałam wprawdzie, że pani nie powinna, ale na moje, to mnie odwieźcie, lekarz machnął ręką i olał "procedury". Dziś niemożliwe.
Ciężarne i karmiące dalej, pod groźbami, musiały codziennie wypijać kubek dawnej PRL-lowskiej, więc zdrowej, kwaśnej, pełnej żywych dobrych bakterii śmietany. Nie było nasłodzikowanych i podgumowanych jogurtów.
Po co ja to piszę?
Bo sentymenty, bo kocham moje miasto, bo żal mi tej zmiany, złej zmiany. Bo nie wszystko "wtedy" było gorsze, bywało i lepsze. Bo ciekawa jestem, czy macie, i jakie, swoje  wspomnienia ze swojego "wtedy"?
No i jeszcze dlatego, że nie zdążyłam polatać po ogrodzie z aparatem. Na razie porządkuję po deszczach i wichurach, pielę, pielę, a w niedzielę nowa podróż w Polskę.
Pozdravka.


 


czwartek, 7 lipca 2016

Petite Fleur

... Mały kwiat.
Ja pominę wspomnienia związane z melodią...
Moje małe kwiaty wysiane w lutym. Mizeroty, z których miało nie być nic, a jednak.
Dziś tylko o urokach lobelii.


Taras. Tu tak.

Na stole. Przesadzone, bo posadzone w nadmiarze.

W kompozycji z pelargonią.

W podwieszonym korytku. Nie, begonie mini dragon nie zdaja z bliska egzaminu.

Niebieski do niebieskiego.

Widok z tarasu. Oczywiście z lobelią.

A w ogrodzie tak. Też lobeliowo.

W donicy na krzywej wierzbie.

W zakamarku.

Z cortenem w starym garze.

To samo, ale widać z czym posadzona - z żeniszkami.

I w ogóle wszędzie lobelia.

A poza tym dalej w tonacji niebieskiej. Dookoła błękity, tu z czaplą.


Na tarasie fazy rozkwitu.

Dzień później już tak.
Co to? Wiem, że wiecie, ale teraz prawdziwa zagadka.
Czyje kwiatki opadły i leżą na tarasowych deskach?


Ciekawa jestem, kto odgadnie i czy w ogóle.

Remonty zmierzają ku końcowi, ale coraz wolniej. Fachowcy zmęczeni, my jeszcze bardziej, a dla relaksu prace we wnętrzu, czyli stare na nowe.
Była sobie na strychu paskudna lampa, jest w pokoju jak nowa - farba kremowa na nogę, popielaty klosz na głowę i mam.


Widzicie naturalne zielone firanki zewnętrzne? To winobluszcz.
Potrzeba matką wynalazku. Obejrzałam lampy w sklepach... No, jedna mi się podobała, po przecenie [o połowę ] kosztowała 800. Bez przesady.

Jeszcze żyjątko na koniec. Pewnie szkodnik, ale jaki! Stare złoto!

Pozdravka.